piątek, 20 listopada 2009

Siem Reap i Angkor Wat

20.11.2009
Na kazdym wyjezdzie jest taka sytuacja, ze ktos musi zaczac pierwszy. Na poprzednim wyjezdzie zaczalem Ja, Michal Laquenta Porfavor i jedna z moich ulubionych szwagierek - Merka. Takie swojskie trio rozpisane na trzy waltornie. I to już drugiego dnia po przybyciu do Meksyku.
Tym razem problemy zoladkowe przywarly do mnie wlasnie w 10 dniu podrozy i mialy co prawda przebieg lagodny ( nie przyrywaly snu) co nie zmienilo faktu, ze troche dzien popsuly.
Ale wszystko od poczatku.

Wczoraj skonczylismy snuc opowiesc na momencie, kiedy zapowiadalo sie wesole przekraczanie granicy z Kambodza, co okazalo sie dosc czasochlonne przez jedna rzecz o ktorej wiedzielismy i ktora doswiadczylismy podczas podrozy do Siem Reap. Pisza o tym wszystkie przewodniki i na wiekszosci blogow o tym stoi, ze podroz z Bangkoku do Siem Reap jest strasznie dluga pomimo odleglosci, ktora nie powinna nastreczac tyle klopotu. Nie chodzi jednak o odleglosc tylko o czas przybycia, ktory zawsze wypada po zmroku, nie zaleznie kiedy pora ta wypada. Jest to zagranie taktyczne, bo podroznicy wysadzeni na przedmiesciach w ciemnosciach staja sie latwiejszym lupem dla naganiaczy, tuktukowcow i innego gatunku, a przewaznie autobus zawozi biedakow do jednego z motelikow, ktore za 5-7$ dadza pokoj, do centrum jest kawalek drogi, trzeba wziac riksze i biznes sie kreci. Z tego tez powodu podrzucono nas do moteliku gdzies 15 minut piechota od miasta, wysadzono po zmroku (zeby nie dotrzec za szybko o 17:00 zatrzymalismy sie na 45 minutowy posilek przed miastem). No podlosc ludzka nie zna granic!. Ale my, jak zawodowi kombinatorzy ze spotkanymi przypadkiem dziewczynami z Polski na granicy Tajsko-Kambodzanskiej ( Magda i Sylwia - pracuja z Beti w jednej firmie - co za zbieg okolicznosci) oraz 3 osobami narodowosci hiszpanskiej, niemieckiej i francuskiej zalozylismy plecaki na ramiona i rzucajac w oczy jawnym oszukancom, ze nas sie tak latwo zrobic nie da, ruszylismy do miasta piechota.
Okazalo sie, ze to w miare blisko i ze uda nam sie dotrzec tam o wlasnych silach. Po 15 minutach byliśmy na miejscu, miasto otworzylo dla nas swoje centrum jak ojciec wita syna marnotrawnego powracajacego z dlugiej tulaczki, znalezlismy szybko hotelik za 7$ za pokoj i wyszlismy napelnic zoladki czyms lokalnym i o smaku i zapachu Kambodzy.

Miasto Siem Reap jest typowym miastem turystycznym, w którym gdyby nie bary i hotele ludzie pewnie zyliby jeszcze w warunkach dzunglowych. Troche przypomina meksykanskie pueblos, gdzie mrugaja neony, slychac gwar i szum ulicy a lokalni krzycza permanentnie "one dollar, one dollar". Bo tu wszystko kosztuje 1$, no prawie wszystko, ale to co najtansze kosztuje wlasnie tyle. Cola, piwo, upominki etc. Jest tu oczywiście waluta lokalna, ale po co jej uzywac, jak po pierwsze zzera ja inflacja a po drugie wszyscy i tak przywoza $ i moglby wystapic problem z kantorami. A tak to można nawet wyplacac z Bankomatu w amerykanskiej walucie. Może to sposób na wprowadzenie Euro do Polski? Tu to dziala bardzo porzadnie.


 


Beti np z tej radosci wsadzila swoje nogi do akwarium z rybkami, ktore kasaly ja delikatnie po stopach

Wieczor spedzilismy w barze, ktory troche przypominal knajpe u Zenona w Mexico City i zjedlismy bardzo sympatyczna wolowine z ryzem o smaku tutejszy ziol. W porownaniu do kuchni Tajskiej ta jest mniej ostra, dluzej sie rzeczy gotuje, ale tak jak u swojego sasiada - podstawa pozostaje ryz i jego pochodne. Chyba wybor, jakiego dokonalem w wymienionej knajpie, a może zachlannosc jaka mnie naszla ( zamowilem dwa dania) odegraly sie na mnie w nocy. Około 3:00 zaczalem grac sobie marsza na wnetrznosciach i ubudzil mnie bol glowy. Wiedzialem, ze to kwestia zoladka ale zdecydowalem nie wstawac do rana, przelezec i może jakos to przewalczyc. Niestety rano nie było lepiej, wiec zjadlwszy tylko sucha bulke z maslem i kawe z mlekiem ruszylismy na podboj Angkor Wat. Bulka oraz obiad z dnia poprzedniego do wieczora staly mi w gardle i przypominaly sie raz po raz cichym odbiciem, jak po nakarmieniu niemowlaka, którego nosi sie na ramieniu az do uzyskania efektu dzwiekowego.

Moje problemy z brzuchem nasilaly sie i slably w zaleznosci od humoru mojego zoladka. Czasem bardzo spokojnie dawal mi wdrapac sie na jakas wielka budowle, żeby zaraz potem z odglosem spuszczanej wody z toalety uderzyc po wewnetrznych sciankach mojego brzucha, jakby to ze jestesmy w swietym dla Kambodzan miejscu zupelnie nie mialo znaczenia.

A miejsce jest absolutnie magiczne i przypomina troche w swojej wielkosci Tikal i Palenquem, ale charakterem odbiega od nich znacznie. Po pierwsze caly kompleks swiatyn Kmerow rozciaga sie w dzungli na odleglosci ponad 70 km. Oczywiście nie jest tak, ze przez 70 kilometrow stoja swiatynie, ale pierwsze kilka km jest upstrzone nimi gosc gesto, a potem rzadziej, ale caly czas pojawiaja sie budowle, ktore dzis moglismy ogladac. Odkryte na poczatku poprzedniego stulecia archeologiczne rewelacje sa do dzis jedna z najwiekszych atrakcji tego regionu. Na nas wywarly ogromne wrazenie, a zwlaszcza na moim zoladku, ktory mruczal sobie sympatycznie przez caly czas pobytu na miejscu. Porosniete wielkimi drzewami, fantastycznie zachowane kamienne swiatynie z czasow, kiedy na tych ziemiach panowaly plemiona kmerow sa budowlami, do których można wchodzic, zwiedzac, dotykac inksrypcji na scianach i być tak bardzo blisko tego wszystkiego, jak kilkaset lat temu byli ludzie tam mieszkajacy. Ogrom i majestria inzynierii tych miesc przytlaczaja i fascynuja. Zastanawiam sie co czuli archeologowie, kiedy dotarli tam pierwszy raz. Jakiez musialo być ich podniecenie i ekscytacja, kiedy okazalo sie, ze maja przed soba kilka wielkich, swietnie zachowanych swiatyn. Trudno jest to opisac, wiec polecam obejrzenie kilku zdjec, ktore przybliza to co dzis widzielismy.




 
 
 
 
 


Mój zoladek spowodowal, ze musialem wziac leki lagodzace biegunke, leki na zbicie temperatury oraz cos na przywrocenie optymalnego poziomu elektrolitu w srodku. Nadal slysze burze, ale na szczescie jest to już burza przechodzaca, blyskawice ujawniaja sie rzadko i mam nadzieje, ze jutro wstanie piekny, sloneczny dzien.

Mamy zamiar zaczac go od obejrzenia wschodu slonca nad Angkor Wat (dzis ogladalismy zachod gdzies nad jedna ze swiatyn, ale szczerze nie polecamy - przereklamowane i kiczowate, poza tym dziki tlum, ktory wydostaje sie z miejsca ogladania zachodu w tempie zolwia wodnego) i musimy wstac o 4:20 żeby o 5:00 patrzec jak slonce zaczyna powoli oswietlac 8. cud swiata - Angkor Wat

5 komentarzy:

  1. Hubku mój kochany..Na problemy żołądkowe pomaga albo wódka żołądkowa albo stary dobry sposób zwany klin-klinem :))

    Ola

    OdpowiedzUsuń
  2. Angkor WAT? Już sama nazwa sugeruje, że to miejsce ma moc. Zaczerpnijcie więc jej pełnymi garściami i niech ta moc będzie za wami! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozdrawiamy was serdecznie...a zatem trzeba wzmóc czujność ,coby żołdeeczek nie zbuntował się na serio...Dziękujemy za opis i zdjęcia tych niesamowitych miejsc,trzymajcie się dzielnie,buzieczki!!!rodzinka

    OdpowiedzUsuń
  4. Hubi, a może to nie jedzenie, może to klątwa świętych miejsc? A to Teotihuacan a to Angkor Wat...

    OdpowiedzUsuń
  5. Kefas, dziekujemy za troske, juz nie bedziemy wiecej jezdzic po swietych miejscach, bo to jak widac zawsze powoduje tzw sraczke : )
    hubi i beti

    OdpowiedzUsuń