czwartek, 18 marca 2010

piątek, 11 grudnia 2009

Powrot do domu

Ostatni dzien spedzilismy wlasnie tak jak powinno sie zegnac z miastem. Poplynelismy lodzia do China Town na drobne zakupy, na negocjacje w jezyku migowym, na wyciskany sok ze slodkich pomaranczy za 25 Bathow za pol litra (okolo 2,2 zl) i sajgonki smazone w woku na ulicy. Miasto zegnalo sie z nami swoim codziennym zyciem dziekujac slonecznym niebem, ktore nie szczedzilo ciepla.
- To będa nasze ostatnie cieple promienie tej jesieni - pomyslalem pakujac finalnie plecak, ktory nagle stal sie ciezki od dodakowych rzeczy, ktore w nim wyladowaly. Beti usmiechnela sie do mnie wkladajac do swojego bagazu niebieskie, szerokie spodnie kupione ostatniego dnia na ulicy przy Kao San i pocalowala mnie delikatnie w policzek. Moja 3 miesieczna zona wygladala tego dnia znakomicie. Jej opalenizna podkreslala zielony kolor oczu i nadawala skorze zdrowego, soczystego wygladu. Pomyslalem ze zawozimy cale to slonce, jakie udalo nam sie nalapac w Tajlandii w Jej opaleniznie, bo moja jest bardzo blada i wlasciwie wygladam, jakbym ostatnie 3 tygodnie spedzil w spiworze. Pomoglem jej zalozyc plecak i ruszylismy do autobusu, ktory zawiezie nas w droge powrotna do domu - na lotnisko.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Znow Bangkok

Mikolaja w Tajlandii szukac trudno. Po pierwsze Rudolf i jego kompania to renifery, a zwierzeta te sa chlodnolube i taka Tajlandia to moglaby dla nich skonczyc sie przegrzaniem i seria zatarc. Po drugie 95% ludnosci to buddysci, a nie jestem pewien, czy Ci maja jakichkolwiek swietych - watpie - szczerze mowiac. I jeszcze gdyby Swiety mikolaj miał odwiedzic wszystkich buddystow, musialby zawinac także do Chin, a to w konsekwencji spodowowaloby, iż nie starczylo by prezentow dla nas. Zdecydowanie lepiej jest sie tam zaopatrywac niż rozdawac podarki.
Mimo to duch Swiat po trosze udzielil sie Tajom, ale to zapewne bardziej za sprawa tego, ze można w tym czasie zrobic lepszy biznes, a nie dlatego iz lubia ten czas. Sklepy sa umajone przywieszkami z napisami 'Marry Christmas', w centrach handlowych stoja choinki w kolorze czerwonym lub bialym i swieca feria kolorowych lampek ledowych. W dniu 1.01 dla Tajow nastanie nowy, szczesliwy rok 2553 i będzie to 81 rok zycia ich krola, ktory piatego grudnia obchodzi urodziny. W tym roku obchodzil 80-te i mielismy wrazenie, ze miasto opanowala goraczka porownywalna z wjazdem Pilsudskiego do Warszawy w latach 20tych albo hipotetycznym zwyciestwem reprezentacji Polski w euro 2012.




Cale miasto zakorkowalo sie już przedzien urodzin, wiekszosc placow zajeta była przez oltarzyki z wizerunkiem krola, duze drogi przerobiono na pasaze dla ludzi, którzy spiewali piosenki, palili swieczki i robili sobie zdjecia z wizerunkiem krola Ramy IX.




W dniu piatego grudnia kraj zyl wlasciwie tylko urodzinami, ulice oswietlone zostaly tysiacem swiatelek, portrety krola w roznych okolicznosciach porozwieszane na wszystkich możliwych scianach i podestach swiadczyly o waznosci tego swieta dla narodu tajskiego. O godzinie 20:00 caly kraj stanal na bacznosc i odspiewal hymn narodowy oraz kilka dziwnych piosenek, zapewne o krolu (to nasze domysly niepoparte żadna wiedza fachowa oprocz obserwacji tlumu). Przekupki na bazarze przestaly na chwil kilka handlowac podrobionymi towarami z kraju znad Zoltej Rzeki, piekarze przestali piec chleb, rolnicy przestali zbierac ryz, artystki z Pat-Pong przestaly strzelac pileczkami ping-pongowymi, a wszystkim tranzwestytom prawdziwa lza zakrecila sie w oku. Narod zjednoczony w niezaklamanej milosci do krola zapalil swieczki i sluchajac dzwiekow z telewizora wtorowal zaciagajac jak kto umial.




"Krol jest wielki, krol jest strasznie fajny, krol jest dla nas bardzo dobry, niech zyje krol. Bo krol jest dobry, krol jest wielki i niech zyje sto lat a nawet wiecej..." smialo slowa ich piosenek mogly by brzmiec wlasnie tak, a przynajmniej na to wskazywala mowa ich ciala. Sprobujcie teraz wyobrazic sobie to wszystko w Polsce...


 


Paraliz miasta niekomu nie przeszkadzal, nikogo nie interesowalo, ze dnia nastepnego setki ton smieci trzeba będzie zebrac z ulic - wszyscy swietowali zrzeszeni pod jednym szyldem. Socjologowie mogliby napisac na ten ten temat doktorat zapewne, a my tylko obserwowalismy i dziwowalismy sie krecac glowa w niedowierzaniu.



 


Wymyslilismy tez pewna gre miejska, którego to rodzaju zabawy staja sie coraz bardziej popularne w rozwijajacych sie miastach i wzbogacaja, jak nazywaja to miejscy artysci off-owi, municypalna przestrzen. Gra jest bardzo prosta i polega na zbieraniu punktow za wykonane czynnosci podczas pobytu w Tajlandii. Można zebrac do 100 punktow, nie ma punktow ujemnych, jeżeli zlapie cie jakikolwiek przedstawiciel wladz, tracisz wszystkie punkty, idziesz do wiezienia i czekasz dwie kolejki. I teraz punktacja:
- Wejscie do swiatyni buddyjskiej w butach - 10 pkt, wejscie tamze w butach i w shortach - 20pkt (x 4 jeżeli uda sie wejsc tylko w kapielowkach)
- skierowanie nog w strone buddy - 10 punktow.
- Dotkniecie mnicha w srodkach transportu publicznego przez kobiete 10 pkt (jezeli kobieta ma akurat swoje dni i dotykajac mnicha powie mu o tym x 2, jeżeli dotknie jego glowy x 3, uderzenie z impetem w szyje od tylu tzw karczycho - punkty x 4)
- Nazwanie krola, w obecnosci conajmniej 10 Tajow 'starym dziadem' w ich ojczystym jezyku - 25 punktow. (x 4 jeżeli uda sie wedrzec przed kamere podczas relacji na zywo w telewizji publicznej)

Polecamy dokladna lekture lokalnego prawa, żeby mieć calkowita swiadomosc, jakie konsekwencje będzie trzeba poniesc przy kazdym z punktow.

Zwiedzajac Bangkok ma sie wrazenie, ze miasto to jest dwuwarstwowe, iż ktos nie chcial wyburzyc tego co wyroslo na powierzhni i dobudowal nowa, lepsza warstwe. Z poziomu Sky Train widac wiec wysokie budynki ze znajomymi Logo w postaci iluminacji na ich dachach, widac szklo i metal jako glowna zabudowe miejska, widac autostrade i widac reklamy dla ludzi z warstwy +1. Ale kiedy spojrzy sie w dol, kiedy opusci sie glowe o kilka stopni, wiadomo od razu, ze to miasto ma swoja historie i ze nie jest ona spojna z tym na co patrzymy spogladajac do gory. Poziom 0 jest charakterystyczny dla wielkich miast, ktore kiedys były biedne, ale pod wplywem rozwoju technologicznego postanowily odnowic swój wizerunek. A wiec slumsy, brudne ulice i korki tworzace sie z setek tysiecy tuk-tukow (riksze z silnikiem), biedacy zebrzacy o jalmuzna, stragany z jedzeniem, koszulkami i wszelkiej masci roznosciami, pomyje wylewane do studzienki sciekowej i dzieciaki bawiace sie nieopodal. Taka warstwowosc to oczywiście najlatwiejszy sposób na rozwiazanie problemu poziomu 0 przez nie niszczenie go budowa poziomu +1, gdyz jak widac koegzystuja one w tej metropoli już od dobrych kilkunastu lat i prosperuja znakomicie. Autostrada i tory Skytrain wyznaczaja granice poziomow na tyle dokladnie, ze nawet garaze w budynkach biurowych nie sa podziemne, tylko zaczynaja sie od poziomu ulicy i koncza tam, gdzie warstwe zamykaja 'lepsze metody transportu'.

Poza ten poziom siegaja także wielkie centra handlowe, których w Bangkoku jest conajmniej osiem i jakoscia nie odbiegaja one od standardow zachodnioeuropejskich czy amerykanskich. 7 pieter dla MBK (najtanszego centrum w Bangkoku) to nie jest problem, wszystko jest klimatyzowane i utrzymane w czystosci, restauracje wydaja sie być schludne, kina maja kilkanascie wielkich sal, a parkingi osigaja pojemnosc kilku tysiecy samochodow. Widac ewidentnie, ze miasto rozwinelo sie w ostatnich kilku latach i nie ma sie czego wstydzic, jeżeli chodzi o nowoczesne budowle. Wystarczyc rzucic okiem na apartamenowce nad brzegiem rzeki, żeby dojsc do wniosku, ze mieszka tam wyzsza klasa ludnosci stolicy kraju. Warstwa ktora pewnie mentalnie nie schodzi ponizej poziomu +1. Choc patrzac na usposobienie Tajow i ich podejscie do zycia nie wydaje mi sie, żeby roznice pomiedzy warstwami spolecznymi były az tak duze, jak jest to np. w Indiach, gdzie z niedotykalnymi, nomen omen, nie wolno mieć nawet najmniejszego kontaktu fizycznego.

Bangkok, jako ze mieszka w nim prawie 8 milionow osob, jest miejscem ktore ciezko jest poznac w kilka dni. Można jednak wybrac sobie kilka ciekawych punktow i powoli chlonac urok (co by nie mowic to miasto ma swój niepowtarzalny urok) badajac smaki, zapachy i obrazy tego miasta na zasypanej rzece. Miasta, ktorego chinatown jest podobno najbardziej chinska z chinskich dzielnic na calym swiecie i gdzie prawdopodobnie jest najwiecej tranzwestytow widocznych codziennie na ulicy (co wiecej - sa tak zrobieni, ze niejedna normalna Tajka chcialaby wygladac jak oni/one).


Dlatego bedac w Tajlandii, warto zobaczyc jej stolice nie tylko od strony Kao San Road, czy swiatyni Wat Pro ale także zgubic sie wsrod chinskich uliczek, przeplynac rzeke regularnym trawajem wodnym, zjesc niewiadomego pochodzenia danie na ulicy gdzies obok dworca Hualamphong i dac sie poniesc rytmowi zycia miasta. Miejsce to odplaca sie emocjami, ktore pozostaja w nas na zawsze. Niby zawsze to samo, ale każdy odkrywa je sam dla siebie. Same, same but different.



 

 

 

piątek, 4 grudnia 2009

Monsun i podroz do Bangkoku


04.12.2009
Z wyspy grzecznie wyprosil nas monsun. Spojrzal na nas groznie zachmurzonymi oczyma i powoli zaczal dmuchac w nasza strone mokrym, ale nadal cieplym powiewem. Morze wtorowalo wiatrom,  chcac jeszcze bardziej zaznaczyc swoja obecnosc, jakby nie wystarczalo mu to, ze szczelnie oplywa wyspe i jest dla niej opoka oraz blogoslawienstwem.
- W tym roku monsun był albo bardzo slaby albo sie spoznia i jeszcze nie nadszedl - powiedzial do nas instruktor nurkowania jeszcze dwa dni przed wielkim zachmurzeniem. Okazalo sie, ze prawdziwa była druga opcja i 3.12.2009 opady atmosferyczne zrobily sie tak geste, ze jedyna logiczna rzecza, jaka mozna było zrobic, było zaokretowanie sie na prom do Chumpon i ucieczka do Bangkoku.

Deszcz pozegnal nas dopiero dobre 2 godziny drogi od Chumpon, a nie oszczedzal podczas przeprawy lodzia, ktora przecinajac wysokie fale bujala niemilosiernie. Firma przewoznicza doszla do wniosku, ze taniej jest stosowac prewencje niż likwidowac skutki i przed wejsciem na prom za darmo rozdawala proszki o dzialaniu anty chorobomorskim. Beti, po uprzednich doswiadczeniach, zdecydowala sie zazyc jedna z tych pastylek, widzac jak niespokojne jest morze, dzieki czemu zrelaksowana przespala podroz ulozona jak suselek na siedzeniu obok mnie.
Zaczalem zastanawiac sie kiedy nastapil ten moment, w którym można powiedziec, ze zaczelismy wracac. W polowie podrozy? A może dopiero w drodze na lotnisko zacznie sie wracanie? A może już po wyjsciu z domu w Warszawie wlasciwie rozpoczelismy wracanie, bo czyz nie wraca sie zawsze tam, gdzie jest dom (a nasz dom jest teraz Warszawie), a kazda podroz, ktora rozpoczynamy może być definiowana jako chwilowe oddalenie sie od domu z wpisanym w definicje tej podrozy powrotem w to samo miejsce na jej koncu? A może wracanie zaczyna sie w momencie, kiedy tak naprawde zateskni sie za domem i zaczyna sie czesciej, niż nakazuje przyzwoitosc podroznika, myslec o tym co sie dzieje w rodzinnych stronach, kiedy sprawdza sie w Internecie wiadomosci z Polski i pierwszy raz zamowi jedzenie, ktore przypomina to co jada sie na codzien u siebie...? Tak czy owak swiadomosc zblizania sie terminu wylotu do Warszawy spowodowal w nas smutek i radosc zarazem. Smutek, bo konczace sie wakacje przyniosly nam duzo radosci i doznan z dziedzin wielorakich, a teraz trzeba będzie wszystkiemu temu powiedziec ' przepraszam, ale musze już leciec', a radosc, gdyz wiemy, ze w domu czekaja na nas nasi bliscy, których przez dluzsza chwile nie widzielismy i chcielibyśmy sie podzielic z nimi wszystkm tym, co tu przezylismy.

Jadac nocnym autobusem z destynacja Bangkok powoli przechodzacy deszcz ustapil miejsca goracemu, duzo bardziej suchemu powietrzu,  ktore oplywalo karoserie pietrowego polykacza szos osuszajac go z kropelek deszczu, jak gdyby chcialo zetrzec pierwsze lezki spowodowane swiadomoscia naszej ostatniej podrozy do Bangkoku podczas tych wakacji. 'Nie placz kiedy odjade...'

środa, 2 grudnia 2009

Drugi dzien pod woda


Dzis blog w wersji dostosowanej dla niejakiego Buca. Malo tesktu, duzo obrazkow.: ) 




O 6 rano na lodzi. Zmeczone twarze i niewyspane oczy.





Silna grupa nurkujacych dziewczat. Transport na glowna lodz. 




Leki przeciw karmieniu rybek



Nalezy popic duza iloscia wody

i odczekac godzine.



Przygotowac sprzet do nurkowania



Sprawdzic, czy wszystko jest OK




zjesc cos, bo glod moze zlapac na 12 metrach


i znalezc sobie dobrego partnera do nurkowania.
Samo nurkowanie opisane zostalo wczesniej, wiec zdjecia pokazemy tylko wybrancom na prywatnych spotkaniach. : )


wtorek, 1 grudnia 2009

Nurkowanie na Ko Tao


01.12.2009




Wyspa Kho Tao. Mekka podroznikow poszukujacych mocnych, podwodnych wrazen, ziemia obiecana, dla tych, którzy chcieliby zobaczyc przestworza raf koralowych i gwiazdozbiory rozgwiazd oraz jezowcow skrytych tuz za rogiem. Glebiny oceanow kryja tyle tajemnic, ze gdyby porownac to do sekretow nieskonczonego wszakze kosmosu i dodac do tego, i znajdalsza tajemnica oceanu skryta jest tylko troche wiecej niż 10 km wglab ziemi wyszloby na to, ze na wyciagniecie reki mamy cala skarbnice ciekawostek i nieodkrytych zjawisk, a szukamy ich w odleglych galaktykach oddalonych od nas o lata swietlne. Cudze chwalicie swojego nie znacie. Oczywiście rekord glebokosci nurkowania przez czlowieka to troche powyzej 300 metrow i duzo ponizej tego limitu raczej ciezko byloby zejsc, a lot w kosmos jest dzis tylko kwestia czasu samej podrozy, bo pokonywanie przestrzeni jest przez nas wlasciwie opanowane. Jak wiec widac relatywnie niedaleko nas jest swiat, ktory znamy mniej niż to co jest daleko, daleko nad nami. Zdecydowalismy sie zblizyc troche do wnetrza ziemi i mimo ze jej srednica to około 14 000 km, a my zeszlismy raptem 12 metrow ponizej poziomu morza, to jednak w uszach pobrzmiewa haslo o malym kroku czlowieka a wielkim kroku ludzkosci. Może stad te porownania z kosmosem? Dla kazdego, kto schodzi pierwszy raz pod wode z akwalungiem jest to na tyle ekscytujace i nowe, ze staje sie on nagle pepkiem swiata i to co czuje jest najwazniejsze i jedyne. Nie ma znaczenia, ze tysiace osob odczuwaly juz kiedys to samo, bo tez kiedys wziely swój pierwszy oddech pod woda. Nagle ma sie swiadomosc, jakby nikt to co sie wydarza dzieje sie po raz pierwszy w ogole. I dzieje sie to wlasnie mnie, nikomu innemu, tylko mnie. Wypuszczam powietrze z akwalungu, widze poziom wody, ktory podchodzi do mojego nosa, potem do oczu, a potem wielka przestrzen pochlania moja glowe i usmiecha sie do mnie ze spokojem. Wie, ze mogla by mnie zdeptac jednym ruchem, jednym uderzeniem zatrzymac mnie dla siebie na zawsze, jednym szeptem zaczarowac mnie w nieruchoma na wieki postac, ktora stala by sie dowodem na to, jak bardzo nie znamy sil natury. Ale woda jedynie cieplo obmywa moje cialo soba i delikatnie kolysze,  wypuszcza na zwiad swoich mieszkancow, niby nie zainteresowanych faktem, iż powoli opuszczam sie na ich teren, ale podplywajacych blizej i z wyuczona obojetnoscia zagladajacych mi do maski.
Nurkowanie jest nauka poczucia wolnosci, ktore daje przestrzeganie twardych zasad. Taki paradoks, ktory jednak jest latwy do wytlumaczenia.
"- Synu, możesz być wolny i latac jak ptak, widziec wszystko z gory, mieć wladze nad powietrzem i ladem, obserwowac z gory zycie, smierc, wojny i kataklizmy. Możesz być wolny pod jednym warunkiem: nie możesz wznosic sie zbyt wysoko, na tyle wysoko, żeby promienie sloneczne roztopily wosk na Twych skrzydlach, dzieki któremu przytwierdzone zostaly do Twych ramion. Będziesz pamietal o tym? Będziesz pamietal, ze nie jestes ptakiem, ze wolnosc ktora daja skrzydla nie jest calkowicie Twoja, tylko pozyczona na pewnych warunkach? Będziesz pamietal ze ty NIE JESTES PTAKIEM?
- Oczywiscie ojcze"

Dlatego pod woda jestesmy goscmi i tak jak w meczecie trzeba zdjac buty, jak do swiatyni buddyjskiej nie wolno wejsc w krotkich spodenkach tak w swiecie ponizej powierzchni wody trzeba uznac wyzszosc istot plywajacych obok nas, zachowac pokore, czuc sie zaproszonym gosciem i korzystac z tej goscinnosci. I co bardzo wazne zachowac spokoj.
To bardzo dziwne uczucie, kiedy czlowiek nie panuje nad swoim cialem tak jak dzieje sie to na powierzchni. Kiedy opor wody jest tak silny, ze nie można szybko obrocic sie, nie można szybko spojrzec za siebie, nie można odruchowo podrapac sie w noge, ukleknac na dnie czy przetrzec oko. Wszystko to jest, owszem, możliwe, ale duzo wolniej i trzeba zuzyc duzo wiecej energii, żeby tego dokonac. Najwiekszym wrogiem nurka pod woda jest lek. Strach przed czyms co sie może zdarzyc i strach przed tym, ze nie będziemy wiedzieli jak zachowac sie w takiej sytuacji. Nasze codzienne zycie nauczylo nas kreowac kilka awaryjnych scenariuszy na hipotetyczne sytuacje i czujemy komfort, kiedy potrafimy znalezc odpowiedz na pytanie, ktore jeszcze nie padlo, zadanie, którego zycie nam jeszcze nie zadalo. Nie twierdze, ze to zle, ale czyz nie tracimy przez to radosci, jaka maja dzieci, kiedy pierwszy raz zostana ochlapane woda ze spryskiwacza ogrodowego? (' zaziebie sie zaraz', ' pomocze sobie sukienke i zafarbuja mi spodnie', ' musze uwazac, żeby sie nie poslizgnac na mokrej trawie, bo pobrudze sobie koszule'). A one po prostu chlona te sytuacje, zwyczajnie chwytaja to co sie dzieje w swoje niewinne raczki i zamieniaja to wszystko na nieograniczony niczym, dzieciecy smiech.
Pod woda powoli wlacza sie w nas dziecko, zaczynamy powoli dorastac, tak dorastac, do bycia znowu dziecmi, do czerpania z tego, ze leci sie w stanie niewazkosci ponad rafa, pod rybami i ze jest sie tak bardzo zaleznym od natury, a jednoczesnie czuje sie tak ogromna wolnosc.
Mowi sie, ze nurkowie duzo lepiej znosza cisnienie. Tak dokladnie jest, bo jeżeli udalo Ci sie zejsc pod wode, oddychales przez godzine prawie tak jak robia to ryby, przelamales sie i przekroczyles pewien prog, wytrzymales cisnienie 2 atmosfer (bylo nad nami 10 metrow wody, gdzie każdy metr szescienny wazy 1000 kilogramow, czyli teoretycznie mielismy na sobie 10 ton wody) i wyszedles z tego calo i zdrowo, to czy cos może cie teraz zlamac? Wybaczcie moje tendencje do dramatyzowania, ale wg wszelkich teorii mam w sobie jeszcze duzo azotu, ktory pod pewnymi okolicznosciami ma wlasnosci zblizone do alkoholu i wydaje mi sie, ze ten lekki szum w glowie nie jest spowodowany spiewem syren z dna oceanicznego.

Bo na dole jest cicho, a zarazem glosno. Cicho, bo ryby nie kwapia sie do pogawedki, a z drugiej strony glosno, bo proces wydychania powietrza z pluc powoduje babelkowanie i dzwiek, przypominajacy zabawki typu kaczuszka czy zabka kiedy majac lat zaledwie kilka topilismy je w wannie. Z ta roznica, ze teraz dzwiek ten jest dluzszy, bardziej gleboki (moze dlatego ze jest wydawany na 10 metrach) oraz periodyczny z dokladnoscia do 10 sekund. Nieprzerwanie, bo w wodzie nie wolno wstrzymywac oddechu. Ta zasada ma mniej wiecej waznosc tej, żeby nie podlatywac blizej slonca w przypadku montazu skrzydel na wosk pszczeli.
Jest jeszcze jedna bardzo wazna - nie wynurzac sie szybciej niż babelki wypuszczane przez nas samych, co w praktyce rowna sie 18 metrom na minute.
To wie każdy, kto choc raz zszedl pod wode.

Pierwsze zejscie jest zawsze dziwne i zawsze schodzi sie we dwojke. A wlasciwie we czworke. Nurek, jego partner oraz dwa ciemne stwory w postaci Pani Ki. Pani Ka jest postacia, ktora pojawia sie zawsze wtedy, kiedy nie wiemy co nas spotka, nie wiemy jak sie zachowac w przypadku zdarzenia, którego nie potrafimy przewidziec i kiedy nie potrafimy uwolnic w sobie dziecka.

Nasza czworka zeszla powoli pod powierzchnie, zaczela powoli oddychac i przestawac myslec o nastepstwach, a skupiac sie na terazniejszosciach. Obydwie Pani Ki zacieraly swoje paskunde raczki i z usmiechem probowaly zajrzec nam do masek. Spokojne falowanie wody i przekonanie, ze da sie zejsc nizej i nic sie nie stanie spowodowalo, ze pozegnalismy obydwie postaci pozostawiajac je zaraz pod powierchnia. Woda była ciepla na calej glebokosci, jakby ktos wiedzial, ze będziemy tego dnia schodzic pod jej powierzchnie i nagrzal pelen akwen to wartosci 28 stopni, dobrze zamieszal i z usmiechem obserwowal jaka przyjemnosc sprawia nam obcowanie z bajecznie dobrana temperatura. Widocznosc za to była ograniczona, jakoze fale oraz nadciagajacy monsun wzburzal wode na tyle, ze powyzej 10 metrow trudno było rozpoznac osobe, a rybe tym bardziej. Na tym etapie nie jest to jeszcze az tak wazne, bo wiecej interesowalismy sie tym, co dzieje sie z naszym cialem niż co sie dzieje na około. Mimo wszystko kilkakrotnie trafilismy na wyjatkowy okaz ryby, ktora z ciekawoscia odkrywcy powierzchni ksiezyca ogladalismy pokazujac ja sobie palcami. Beti, jako wzor kobiety dbajacej o to, żeby nie przyjsc z pustymi rekoma, znalazla sposób na to, aby podziekowac morzu za tak wspaniale przyjecie. Chyba specjalnie w tym celu, przed samym nurkowaniem, zjadla bardzo smakowity obiad w postaci zupy z krewetkami, dobrze doprawiona tajskimi specjalami, a wszystko to popila basniowo gestym i niebiansko gladkim shake'em bananowym, ktora to mieszanke bez cienia zastanowienia oddala w krotkich porcjach zaraz po wynurzeniu sie na powierzchnie, kiedy fale przyjely ja delikatnie kolyszac, pozwolily zdjac maske a nastepnie zwolaly wszystkie ryby, ktore akurat dzis wyrazily ochote na mieszanke o smaku krewetki i banana. Beti była do tego na tyle uprzejma, ze wszystko troche nadtrawila, co ulatwilo rybkom szybkie wchloniecie podanego pokarmu. Zaroilo sie od nich, zakotlowalo sie niezwykleszybko i to co Beti lezalo na zoladku stalo sie natychmiast czescia tresci pokarmowej setek rybek, jakby morze zaopiekowalo sie tym, co dreczylo moja zone, jakby glebia była cudownym remedium na wszelkie problemy, jakby była nieskonczenie dobrym powiernikim nawet najtrudniejszych i najciezszych spraw... Beti wyszla z wody oczyszczona i lzejsza o obiad, ktory z takim pietyzmem zamawiala i konsumowala przed kilkoma godzinami.

Usmiechnieta spojrzala w oczy oceanu i wszystkim wydalo sie, ze uslyszeli niewymuszone, tajskie 'Opunkaaaa' (fonetyczny zapis slowa 'dziekuje' w jezyku lokalnym) 

Woda bardzo wyciaga i po 2 godzinnych zabawach w ubieranie, nurkowanie i rozbieranie czlowiek nabiera wilczego apetytu. Jutro na sniadanie niektorzy dostana pigulke na chorobe lokomocyjna, żeby to co zjemy rano utrzymalo sie przynajmniej do obiadu. Naszego, nie rybek.




Statki, z których zdobywcy raf schodza w glab wypelniaja horyzont widziany z plazy jak polskie jaskolki siedzace na kablach telefonicznych w okolicach Malkini. Taka "oto Polska wlasnie". Koh Tao jest pierwszym, pod wzgledem wydanych licencji nurkowych, miejscem na swiecie, a Ci którzy nie nurkuja (czyli mniejszosc) siedzi na przyjemnych i piaszczystych plazach, je godne jedzenie w lokalnych barach, pije przyzwoite piwo w knajpkach w miescie oraz wdycha atmosfere wakacji, nie przekrzyczana, nie przeladowana zbyt duza iloscia konsumpcyjnych turystow. Jest tu w miare spokojnie, przyjemnie, można znalezc ciche miejsce na niespieszny odpoczynek w sympatycznych okolicznosciach przyrody. Ciekawe jak dlugo tak to pozostanie? Kiedys takie było Ko Phi Phi, Ko Samui, a teraz blizej im do Ibizy niż do "Niebianskiej Plazy"...












Mamy nadzieje, ze proces ten jak najdluzej bedzie omijal Kho Tao, bo szkoda byloby takie miejsce zalac roztworem plastyku, techno-basu i rozowosci lalki Barbie.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Kho Tao - nurkowanie

Jestesmy od dwoch dni na uroczej wyspie, na ktorej robimy kurs nurkowy PADI. Jutro relacja z pierwszego zanurzenia w morzu. Pogoda dopisuje, slonce jak drut, humory lepsze byc nie moga.
Gratulujemy Oli zrobienia prawa jazdy, juz niedlugo sie ze wszystkimi bedziemy widziec i cieszyc, ze jestesmy w domu.

BiH

sobota, 28 listopada 2009

Podgladanie rybek na Ko Phi Phi i podroz na Kho Tao

28.11.2009


Koniec wylegiwania sie na boskiej plazy, gdzie piasek w nogi parzy. Po kilku dniach slodkiej laby zdecydowalismy sie ruszyc znow na polnoc tym razem wyladowac na Koh Tao, czyli wyspie nastawionej glownie na nurkowanie.

Poprzednie dni spedzilismy podgladajac troche nature pod i nad woda, podziwiajac piekno plaz i raf koralowych oraz jedzac roznorakie potrawy, krazace swoim charakterem wokół morza. Miedzy innymi swieze krewetki, rozniace sie znacznie od tych mrozonych bo pachna morzem, a nie lodowka, w ktorej zostaly przewiezione z daleka. Tutaj ten dystans zmniejsza sie do kilku kilometrow a czas od zlowienia do konsumpcji nie przekracza 12 godzin. Grillowane z czosnkiem - rewelacja. W zupie z trawa cytrynowa - to jest absolutnie cos, czego kubeczki smakowe nie zapominaja.



Poplynelismy także na calodzienna wyprawe wokół Ko Phi Phi zobaczyc kilka miejsc do snorklowania, plaze na ktorej krecono ''niebianska plaze" nomen omen, monkey island, bamboo island i kazda z tych atrakcji była jedyna w swoim rodzaju, ale mimo swojej naturalnosci sprawdzala sie stara zasada, ze jeżeli cos jest opisane w Lonely Planet i 1000 osob chce zobaczyc miejsce, gdzie nie ma ludzi, to widzi nie miejsce samo w sobie tylko te 1000 osob, ktore przyjechaly dana lokalizacje obejrzec. O ile nie przeszkadza to w podgladaniu rybek pod powierzchnia, gdyz one nie dbaja o tlum i za nic maja dwa tysiace par nog machajacych przed ich dziubkami, dopóki ktos wrzuca kawalki chleba jako przynete, o tyle wszystkie plaze zadeptane przez zorganizowana grupe turystow wygladaja jak Warszawa Wilenska przed odejsciem osobowego do Tluszcza. Ma Ya bay, czyli filmowa niebianska plaza może i wygladala niebiansko, lecz ciezko było nam to zauwazyc, gdyz zaslaniali nam wszystko przybyli turysci. Ale podobno jest bardzo piekna.






Poza tym drobnym szczegolem okolicznosci były bardzo przyzwoite, lodka na ktorej sie przemieszczalismy była duza, nowa, pachniala lakierowanym drewnem, stabilinie przecinala fale zatoki i dawala poczucie bezpieczenstwa. Poranek zaczal sie szybkim ciastkiem od kapitana i butelka wody.




Taki slodki, dobry start podrozy, ktory zapowiadal ciekawy dzien. I bardzo sloneczny. Slonce operowalo od samego rana, a poniewaz przybylismy na lodke jako ostatni dostalismy miejsca na dziobie, bardzo ladne i sympatyczne, ale niestety czulismy sie w tajskim woku na szybkim ogniu. Wiedzac skadinad, ze slonce na wodzie może być zdradliwe uzylismy filtrow o najwyzszej możliwej wysokosci i chronieni przez osiagniecia kosmetologii zaakceptowalismy te nasloneczniona miescowke.





Ja tam jakims zapalonym plazowiczem nie jestem, ale Beti miala wielka radosc z ogladania oraz doswiadczania roznych odmian bialego piasku i kazdym razem zachwycala ja niebieskosc nieba w polaczeniu z lazurowoscia wody z domieszka lekko kawowej bieli piasku. No dobrze, przyznam, ze to rzeczywiscie fantastyczny widok, mimo ze slonce zaczelo mi doskwierac (slowo doskwierac jest tu bardzo na miejscu, bo kojarzy mi sie ze skwarkami - a tak sie wlasnie czulem poddany silnemu, calodziennemu promieniowaniu fal swietlnych i cieplnych).



Obok nas siedzialy 4 Brytyjki, ale nie będę sie wywodzil na temat ich stylu, ktory przypominal swiat lalek Barbie polaczony w telewizyjnym show z serialem 'seks w wielkim miescie'. Natura jest jednak sprawiedliwa, sama stara sie brac sprawy w swoje rece i eliminowac egzemplarze, ktore moglyby zagrozic poprawnemy dryfowi genetycznemu naszej cywilizacji. Darwin bylby z siebie dumny. Jedna z dziewczyn w radosnym plasie, zdejmujac z oczu fantastyczne okulary z logo DKNY wskoczyla do wody nogami w dol napotykajac zaczajonego jezowca, ktory z cala radoscia wbil jej sie przynajmniej 10 igielkami w spod stopy powodujac wrzask i pisk. Mimo wszystko smutny to widok i nie chciałbym, żeby cos takiego nam sie stalo, do Anglikow nic nie mam, a prawo do swobodnej podrozy powinni mieć wszyscy. Zdecydowalismy sie nie wchodzic do wody w tym przecudnym miejscu, gdyz po krotkiej analizie dna uznalismy, ze każdy metr kwadratowy jest tak usiany klujacymi stworzeniami, iż wchodzenie tamze byloby istnym wyrokiem na samego siebie z egzekucja w trybie na cito.







Kolejne lokalizacje były już duzo lepsze i troche podpatrzylismy zycie pod woda. Jest takie zywe, takie nagle, a jednak takie ciche. Nie wiem, czy zmysl, ktory my tak mocno eksploatujemy jest niepotrzebny rybom? Czy natura tworzac te pletwale nie pomyslala, ze jednak dzwiek rozchodzi sie w wodzie i może taki sledz czy inna makrela ucieszyla by sie gdyby mogla uslyszec zblizajacego sie drapieznika, dla którego stanowi smakowita przekaske? A może w proces tworzenia morz i oceanow zamieszany był przedstawiciel drapieznikow wodnych, ktory zmienil 'i' na 'i\lub' w celu latwiejszego dostepu do przygluchego pozywienia we wszystkich akwenach? Na pewno wieloryby i delfiny wiedza co to znaczy dzwiek pod woda, wiec wychodzi na to ze lobbowaly za swoim wystarczajaco skutecznie na etapie kreacji. Tak czy owak, cisza pod woda jest czyms do czego nie jestesmy przyzwyczajeni. Za to ryby maja radosc plywania w lawicach, jedzenie wszystkiego co wrzuci sie do wody i jak już wspomnialem, zupelnie nie interesuje ich to, ze ciekawscy z rurkami i maskami zagladaja do ich pieleszy.





Zachod slonca, ktory jest jedna z atrakcji wycieczki był oczywiście przereklamowany i wlasciwie skonczyl sie zanim sie zaczal, bo chmury nad horyzontem skutecznie zaslonily styk nieba z woda. Angielka z czesciami jezowca w nodze zrobila zdjecie tego zjawiska poczym pokazala je innej wchlaniaczce "fish'n'chips' i w zachwycie powiedziala "Oh, it's so beautiful...' Spojrzelismy na siebie z Beti porozumiewawczo.



Podroz zakonczylismy zaraz po symulacji zachodu slonca opiewanego przez wszystkich bardow poludniowej Tajlandii w piesniach i przekazach ludowych. Wysmagani sloncem poszlismy zjesc jakiegos rybala czy innego robaka morskiego i odczulismy jak bardzo wyciaga energie woda i slonce. Oczy nam sie powoli zamykaly, a proces ten przyspieszyla butelka lokalnego piwa Chang, ktora wlala sie w nasze organizmy jak ambrozja, jak miod trojniak z lodem i cytryna w goracy, lipcowy dzien. Majac na uwadze, ze jest koniec listopada porownania te sa jak najbardziej uzasadnione. To tak dla dramaturgii, bo każdy wie jak smakuje zimne piwo kiedy pot skrapla sie na skroniach odrobinka po odrobince. Noc była spokojna i chlodna, bo zawinszowalismy sobie pokoj z klimatyzacja. Negocjowalismy cene twierdzac, ze nie potrzebna jest nam ani telewizja, ani mini barek ani nawet klima, ale o ile udalo sie obsludze wyniesc lodowke i tv zaraz przed naszym wejsciem do srodka to klimatyzacji chyba nie mieli zamiaru odkrecac, zyczyli nam wszystkiego najlepszego patrzac znaczaco na skrecone z recznikow dwa labedzie lezace wsrod plastykowych kwiatow na lozku w centralnej czesci pokoju. Czyzby wiedzieli ze to nasza podroz poslubna, spojrzalem na Beti pytajacym wzrokiem?

- ja nic im nie mowilam, ale może wygladamy tak slodko, ze to po prostu widac? Usmiechnela sie do mnie jednym ze swych uroczych usmiechow. Labedzie były urocze. Poczulismy sie jak w Egipcie.



Rano zapakowalismy sie na lodz do Krabi i stamtad udalismy sie do Surat Thani, a potem nocnym promem na samo Kho Tao.








wtorek, 24 listopada 2009

Wyspa Ko Phi Phi

24.11.2009


Taksowka wodna z czarnym z natury, ale doprawionym sloncem kierowca, dowiozla nas do zatoki, ktora jakby paradokslanie nie pasowala do tego co widzielismy poprzedniego dnia. Czysta woda, plaza w zoltobialym kolorze, w tle las z wystajacymy raz po raz palmami kokosowymi, cisza, spokoj, kilka chatek pokrytych liscmi palmowymi i tylko pare osob lezacych niespiesznie na goracym brzegu. Z jednej strony wytyczal zielony las a z drugiej ciemnoniebieski ocean polaczony w widnokrag z lekkoblekitnym niebem. Kilka lodeczek przy brzegu oznajmialy, ze komunikacja z tym nadbrzezem istnieje i można stad wplynac i wyplynac. Gdyby nie one moglibysmy pomyslec, ze to jakis rezerwat, ze nie wolno tu cumowac i dlatego wlasnie wszystko wyglada tak jak wyglada.




Okazalo sie także, ze rantee beech jest także rewelacyjnym miejscem do ogladania rafy koralowej, ktorej zycie jest tak bogate, ze trudno sie otrzasnac z wrazenia, ze to co widzimy zazwyczaj nad powierchnia wody jest tylko przyslowiowym czubkiem gory lodowej. Formy, jakie przyjmuja tu koralowce sa jakby ucielesnieniem losowych fanaberii kreatywnych budowniczych, których nie ogranicza nic poza powierchnia wody. Wielosc ksztaltow i kolorow zapiera dech w piersiach, choc może efekt ten jest spowodowany faktem, ze nos zatkany jest maska do nurkowania, a usta sa zamkniete, bo na 1 metrze glebokosci nabrala by sie tam woda. Rybka, ktora była pierwowzorem Nemo jest na tyle sympatyczna, ze decydujemy sie wyplynac troche dalej w rafe i widzimy rybki male, duze, owalne, podluzne i bardzo plaskie. Pelnia slonca pomaga widocznosci i postrzeganiu klorow pod woda. Zolc na paskach malutkich rybek, z ciekawoscia zagladajacych do naszych masek, jest tak intensywna, ze az razie w oczy, kolor pomaranczowy na rybce, ktora nawet niezauwazyla naszej obecnosci wydaje sie przypominac dojrzewajace w sloncu mandarynki a zielen, o zabarwieniu seledynowym, w zaleznosci od kata patrzenia, przywodzi na mysl kolorystyke kiczowatych pocztowek z karaibow. Zanecenie kawalkiem bulki obok siebie owocuje atakiem wszelkiego rodzaju tych wod, co powoduje, ze plywa sie wsrod tysiaca rybek jak ogromny wieloryb, ktory otoczny lawica pozywienia nie wie od ktorej sztuki ma rozpoczac sniadanie. Finalnie nie konsumuje zadnej. Atrakcyjnosc rafy to oczywiście zasluga temperatury powietrza i wody. Ciezko ja zmierzyc nie majac odpowiednich przyrzadow, ale cieplo jest bardzo, a nawet bardziej. A slonce nie robi sobie wakacji i pracuje w pocie czola od 8:00 rano do 17:00 oblewajac caly region swoimi cieplymi promieniami jakby było szafa grajaca, do ktorej ktos caly czas wrzuca 10 bathowa monete zamawiajac niezmiennie to samo "Sunshine Reggea".





Czas plynie w tym samym rytmie, czyli troche wolniej niż zwykle, pluca napelniaja sie swiezym, morskim powietrzem, glebokie wdechy powoduja rozprezenie, zapach goaracego piasku, smak kokosa i banana w ustach przenosi nas wirtualnie do raju. A może już tam jestesmy?



Na Rantee Beach nie ma pradu. To znaczy w dzien nie ma pradu, bo wieczorem wlaczaja sie agregaty pradotworcze i szum oceanu delikatnie zaburzany jest warkotem duzego silnika diesla, ktory wpuszcza zycie w krwioobieg kabelkow, jakimi polaczone sa domki zwane tu bungalowami. Delikatne pulsowanie swiatla swiadczy o niestabilnosci systemu, ale po calym dniu na sloncu ilosc swiala w domkach jest potrzebna tylko na tyle, żeby obmyc sie po calym dniu na plazy, poslac lozko i oddac sie nocy w pozycji lezacej.



Nasz domek, na nasze nieszczescie, przez wszystkie noce stal sie mekka malych, myszopodobnych zwierzatek, ktore zaraz po zgaszeniu swiatla pielgrzymkowaly sobie gremialnie do jego wnetrza majac nadzieje, ze znajda cos smacznego, a jeżeli nawet nic sie nie da zlowic, to przynajmniej będą mialy okazje poprzegryzac troche kabelkow, ciuchow czy innych elementow znajdujacych sie w naszych skromnie urzadzonym pokoiku. Pierwsza nasza noc była spedzona pod haslem polowania na komary, ale moskitiera, ktora kiedy ja rozlozylismy przypominla raczej ementaler, po jej zacerowaniu dala nam komfort nie psikania sie repelentami. Nie zwrocilismy uwagi na to, ze cos przegrzebalo nasze rzeczy i wyjelo z kosmetyczki lizaka Chuppa Chupps i wylizalo polowe jego zawartosci. Po odkryciu tego faktu zaczelismy szukac innych sladow pobytu naszych milych gosci i znalezlismy ponadgryzana kosmetyczke oraz przegryziona od wewnatrz kieszen w moim polarze. Czego szukalo to zwierze w mojej bluzie? Nie wiem. Nic tam nie było, a przynajmniej nie pamietam, zebym chowal tam cos do jedzenia. Po tych znaleziskach zdecydowalismy sie nakryc na noc caly stolik z naszymi rzeczami materialem, żeby nie było tak latwo sie do nich dostac oraz zostawic zapalone swiatlo przed drzwiami od domku, żeby gryzonie mialy choc minimalne opory przed pojawieniem sie w chatce, w ktorej teoretycznie ktos jeszczeni nie zasnal. Ranek miał zweryfikowac nasze poglady na wstydliwosc myszowatych.



Okazalo sie, ze zamiast a poranku weryfikacji dokonala sama noc. Już po zgaszeniu swiatla uslyszelismy tupot malych nozek i w swietle latarki ujrzelismy przesympatyczne zwierzaki o wielkosci szczura, bialych brzuszkach i kremowo-brazowych futerkach. Nie baly sie swiatla ani klaskania w rece i spokojnie urzadzaly sobie gokarty na zerdzi naszego dachu biegajac z prawej na lewa, piszczac co jakis czas. Zaczalem sie zastanawiac, czy to nie jest przypadkiem tak, ze to my jestesmy intruzami, weszli do domku, polozyli sie w lozku i swiecimy po oczach tym, którzy byli tu od zawsze i co noc biegaja po dachu piszczac i wydajac swoje ulubione dzwieki.

Może to one teraz mysla sobie

- Znowu jakies bialasy leza na naszym najfajniejszym odcinku specjalnym, znow ktores z nich powiesilo jakas torebke na moim ulubionym haczyku przy scianie i znow zamkneli basen taka wielka biala klapa w ksztalcie owalnym

- Masz racje. A poniewaz nie możemy robic tego, co myszki lubia robic najbardziej, dobierzemy im sie do rzeczy i poprzegryzamy sluchawki do Mp3, co?

- Fantastyczny pomysl Albercie, chcialbys dokonac dziela zniszczenia pierwszy?

- O, klaszcza tam z dolu. Chyba podoba im sie nasz pomysl. O zobacz, swieca do nas reflektorkiem - czuje sie jak na scenie.

"Dobry wieczor Panstwu. W dzisiejszym programie 'Jak oni Przegryzaja' zobaczymy dwoch wspanialych uczestnikow - Alberta i Apunka, którzy w fantastyczny sposób dostana sie do zasunietej na zamek blyskawiczny kosmetyczki w kolorze niebieskim i w fenomenalnym stylu poszatkuja kabelek od sluchawek do MP3 po czym wytaskaja lekarstwa na nadkwasote zoladka zjadajac po jednym na glowe. Nagroda za ten wyczyn będzie mozliwosc przegryzienia spiwora mieszkancow pokoju, jeżeli po naszym programie nie wyniasa sie z zamieszkiwanego domku. Wszystko to podczas szalonej nocy w naszym programie, do którego wrocimy zaraz po reklamach. Wysylajcie sms już teraz...



Ranek zastal nas tak jak przewidywal scenariusz. Rozsunieta kosmetyczka, sluchawki w czterech czesciach, lekarstwa nadgryzione, pudelka po popkornie oraz oproznione puszki po napojach chlodzacych rzucone przez widownie...



Pocieszeniem jest to, ze nie dobraly sie do aparatow i telefonow komorkowych.



Dzungla, ktora wlasciwie graniczy z plaza jest skarbnica zwierzat wszelakich, ktore czasem podchodza do plazy, czy to z ciekawosci czy z to z glodu, tak czy owak widac niekiedy gekona czy innego wielkiego jaszczura, myszki lub malpy w postaci makakow. Malpy, tu mamy pewnosc, przychodza tu z glodu i lakomstwa bo kiedykolwiek mielismy z nimi przyjemnosc zawsze reagowaly poruszeniem na dzwiek wyciaganej plecaka torebki foliowej, co moglo sugerowac chec podzielenia sie czyms smacznym z ich rodzina.


Nie sa niebezpieczne, choc zeby maja ostre i dlugie. I lepiej nie podchodzic do nich zbyt blisko, mimo tego, ze przyzwyczajone sa do widoku czlowieka nie ufalbym temu zbyt mocno.

niedziela, 22 listopada 2009

Podroz na Ko phi phi

22.11.2009


Pokonywanie dlugich odleglosci w Tajlandii nie jest trudne, co prawda zajmuje duzo czasu, ale poniewaz wszystko nastawione jest tu na turystow, także i ta dziedzina preznie sie rozwinela przez ostatnie kilka lat. Przejechanie z Kambodzy na poludnie Tajlandii zajelo nam rzeczywiscie ponad dobe w tym jedna noc spedzilismy w autobusie, dokonalismy dwoch przesiadek na tzw zyletke i na miejscu, czyli na wyspie Ko Phi Phi byliśmy około 16.00 nastepnego dnia. Zdecydowalismy sie na transport autobusowy, ale mialo to podloze czysto ekonomiczne i czasowe. Wbrew pozorom pociagi nie sa tu szybsze, jedynie wygodniejsze, bo można w nich spac w pozycji 100% horyzontanalnej. Autobusy za to dowoza do miejsc przerzutowych i nie trzeba sie martwic braniem taksowki, bo zawsze w takim miejscu znajdzie sie ktos, kto chce sprzedac bilet w dalsza trase, albo z tego samego miejsca albo dowozac do niego wlasnym transportem. Z autobusu przesiedlismy sie na prom w miejscowosci Krabi, prom którym wszyscy turysci przedostaja sie na wyspy. Niestety coraz wiecej turystow chce zwiedzac te plaze, ktore sa najmniej zaludnione co oczywiście przeczy samo sobie.



Ko Phi Phi ulokowana jest na poludniowo-zachodnim wybrzerzu i oblewaja ja blekitno-lazurowe wody Oceanu Indyjskiego. Kilka lat temu, kiedy prym w tym rejonie wiodl Phuket wyspa była mala zaludniona formacja morska o bajecznie zielonej dzungli wypelniajacej przestrzen pomiedzy piaskiem przypominajacym kolorem biale zloto nierodowane, a zycie tetnioce na niej było pochodzenia naturalnego, zwierzecego i nie zmodyfikowanego turystycznie.

Dzis wyspa ta jakby koroduje od zewnatrz pokrywaja sie patyna drogich resortow i basenow wmontowanych w ocean, rdza turystow powoli pozera jej naturalnosc i niezwyczajnosc a zachodzace procesy powoduja, ze coraz mniej prawdziwych, szukajacych wrazen podroznikow, wybiera wlasnie Phi Phi. Port jest bazarem ofert spania, wycieczek, nurkowania i jedzenia. Nie można sie przecisnac przez tlum lokalnych przedstawicieli roznych malych i wiekszych firm, którzy mysla, ze wszyscy przyjechali tylko po to, by w jedna godzine kupic bilet na wodna taksowke, Playa de Maya, snorklowanie oraz pokoj za 5000 i 7000 bathow. Przypomina to roj much, ktore zwiedzialy sie o nowej padlinie.

Kiedy nasze stopy dotknely gruntu w tymze porcie byliśmy taka wlasnie padlina, na ktora polecialy wszystkie insekty stojace na pomoscie laczacym brzeg z promem. Przedostalismy sie machajac rekoma i napierajac do przodu, żeby dojsc do mniej ludnego miejsca, co jednak możliwe nie jest, albowiem w tym miescie, a szczególnie w porcie, takie miejsce nie istnieje. Tlum ludzi jest potezny i pojawia sie falami. Od rana wiekszosc uczestnikow tlumu to lokalesi, namawiajacy turystow na wspomniane już wczesniej atrakcje, potem pojawiaja sie sami turysci, zmeczeni imprezowaniem w nocy poprzedzajacej opisywany poranek i szukaja miejsca na godne sniadanie. Około poludnia przyplywa najwiecej padliny, wiec muchy kreca sie obok portu wypatrujac ofiar. Do popludnia duza czesc turystow lezy na plazy i opala swoje wdzieki po czym rusza wieczorem na liczne imprezy zlokalizowane w calym miescie. Duzo Anglikow, Amerykanow i Niemcow. Imprezy dzikie, dyskotekowe i przepelnione alkoholem. Raczej Ibiza niż prawdziwy back-back. Dlatego zdecydowalismy sie znalezc w miescie nocleg na jedna tylko noc, a potem uderzyc lodzia w poszukiwaniu ostatniego przyladka prawdziwosci tej wyspy, wiedzac ze Rantee Beach może spelnic nasze oczekiwania.

sobota, 21 listopada 2009

Wschod slonca nad Angkor i plywajaca wioska

21.11.2009
Wschod slonca nad Angkor Wat nie jest tak cudowny jak woda z Lichenia ale napewno przyciaga wiecej osob żeby go doswiadczyc. Setki, jeżeli nie tysiace aparatow ustawionych w strone trzech wiez swiatyni wyczekujace na moment, kiedy slonce uniesie swoje oblicze ponad i zaswieci drogocennymi promieniami w ich obiektywy. I tysiace fleszy mrugajacych w tym momencie, jakby to mialo dac jakis efekt. Przyjmujac, ze flesze aparatow kompaktowych maja zasieg nawet 10 metrow, moc kilkudziesieciu lumenow, swiatynia była około 500 metrow od nas, a slonce 150 milionow kilometrow od Ziemi to ewentualnym obiektem, jaki można by oswietlic tym blyskiem była glowa innego turysty, ktory z radoscia stal przed i zaslaniajac wszystko oswietlal fleszem glowe turysty przed soba. O ile zachod slonca był mocno kiczowaty to wschod moglby być przezyciem gdyby cala wiara nie zerwala sie o 4:30 i nie przyjechala w to miejsce oczekujac nie wiadomo czego. Wschod slonca w takim miejscu powinien być intymny, wewnetrzny i cichy. Ten nie był.
Kiedy mieszkali tam mnisi pewnie mialo sens wyjscie na glowny plac przed swiatynia i czekanie w ciszy i skupieniu na narodziny dnia, bez aparatu, bez niezdrowych emocji. Po prostu celebracja wschodu slonca jako uwielbienie doczesnego zycia.
Teraz wyglada to zupelnie inaczej.
Poza wszystkim o tej porze roku slonce nie wstaje dokladnie nad swiatynia, tylko daleko po prawej i nie ma mozliwosci ustawienia sie tak, żeby zrobic zdjecie tarczy slonca przeslonietej w czesci wiezami swiatyni. Podobno około lutego jest duzo lepiej. O 6:30 przedstawienie sie konczy, Japonczycy zabieraja swoje aparaty i kamery cyfrowe ( w stosunku 3:1 na korzysc kamer i aparatow) i wracaja wyspac sie do swoich hoteli.

My poszlismy obejrzec sama swiatynie i z racji tego, ze to jest najwieksza budowla w tym kompleksie zdecydowalismy sie poswiecic jej najwiecej czasu. Przybycie tam około 7 rano ma dwie zalety. Po pierwsze jest bardzo malo zwiedzajacych, a takiego typu obiekty duzo ladniej sie prezentuja gdy wokół jest cicho i nikt nie robi sobie zdjec typu " ja i wielki kamien" lub " ja i widok na horyzont, z tym ze ja jestem tak samo daleko jak sam widnokrag" czemu towarzysza przewaznie chichy i smichy oraz beztroska a la amerykanska turystka o wlosach koloru pszenicy. Druga zaleta tak wczesnego przybycia jest temperatura, ktrora wspolgra z turysta a nie przewdziala jego zmaganiom. Nas przywitalo tak około 20 stopni, lekki przewiew oraz poczucie, ze dopiero pozniej zrobi sie bardzo goraco a my wybralismy dobry czas na zwiedzanie. W kamiennych okolicznosciach przyrody doswiadczylismy cieplo zakumulowane poprzedniego dnia i nie wypromieniowane do konca przez noc. Zaraz po wejsciu do ktorej z komnat skora na twarzy wyraznie odczula skok temperatury i kilka stopni, jakby cala ta budowla była wielka podgrzewana podloga nastawiona na 2-3 stopnie wiecej niż otoczenie.




Budowa tego obiektu rozpoczela sie w 11 wieku naszej ery, a caly kopleks na terenie tej prowincji budowany był przez 5 kolejnych krolow i rzeczywiscie widac ilosc wlozonej pracy i rozmach tego przedsiewzieca. To zapiera dech w piersiach do dzis. Pamietajmy tez o tym jakiego typu narzedzia mieli ludzie w XI wieku i ze inzynieria budowlana poczynila pewne postepy do dnia dzisiejszego. Tym bardziej czapki z glow.





Z ta mysla ogladalismy glowna swiatynie Angkor Wat starajac sie chlonac to, co pozostalo w jej murach po starozytnych Kmerach.




Kolejnym punktem wycieczki okazal sie malo ciekawy wodospad i rzeczka oddalona 70 kilometrow od poprzedniej lokalizacji i pewnie lud Kambodzanski ukamienowalby mnie za to stwierdzenie, ale takich wodospadow w Polsce to jest kilkadziesiat. Co prawda tubylcy twierdza, ze z tej rzeki plynie moc, ze wody z tego strumyka obmywaly rytualnie krolow od wiekow, ze inskrypcje na skalach daja mozliwosc czerpania z nieprzebranych dobroci bogow hinduskich, chyba przez to, ze caly czas bierzemy malarone nasza percepcja jest troszke przytepiona i zadnej wyplywajacej mocy nie dostrzeglem. Dostrzeglem za to swoja lekka irytacje, bo jechalismy ponad godzine do tego strumyka myslac, ze będzie sie tam znajdowac wielka swiatynia i rozczarowalismy sie sromotnie. I zmarzlismy, bo jazda tuk-tukiem o tej porze dnia powoduje zawiania w miare chlodnym, już troche gorskim, porannym powietrzem.





Najlepsze jednak dopiero mialo nadjesc i jeżeli chodzi o wzgledy spoleczno-etnograficzne, dla nas było to najmocniejsze uderzenie podczas calego pobytu w Kambodzy. Plywajaca wioska, bo to jest ten punkt wlasnie, to male miasteczko polozone niecala godzine drogi od Siem Reap. Urok i oryginalnosc tego miejsca zachwyca, kaze otworzyc szeroko oczy i powoduje usmiech swiadczacy o tym, ze wreszcie znalazlo sie to, czego szuka podroznik w swoich wyprawach - oryginalnosci i tubylczych zwyczajow. Mimo, ze organizowane sa tam wycieczki i nie jest to miejsce z dziedziny dziewiczo nieodkrytych punktow na mapie, jednak ilosc turystow jest zdecydowanie do zaakceptowania i nie przeszkadza w obserwacji normalnego zycia osob zamieszkujacych wioske.




Około 50 klometrow na wschod o Siem Reap rozciaga sie jezioro, ktore jest zywicielem regionu, dostarczycielem wod do uprawy ryzu w obrebie kilku dobrych kilometrow, jego rozlewiska widac na dlugo zanim dojrzy sie samo jezioro. Około 20 minut podrozy lodzia od ladu, poprzez dlugie kanaly porosniete roslinnoscia krzewiasta oraz drzewami, wplywa sie do prawdziwej wioski, do miejscowosci, ktorej nazwa napisana bylaby na biale tabliczce przy drodze, gdyby moznabylo dojechac tam jakakolwiek droga. To nawet nie jest wyspa.




To sa domki na palach wbitych w dno jeziora. Setki domkow, setki rodzin mieszkajacych na wodzie, poruszajacych sie lodziami, kupujacych jedzenie od plywajacych sklepikow warzywno-owocowych, czerpiacych prad z energii slonecznej lub agregatow pradotworczych ( kabli wysokiego napiecia nie widzialem, chyba ze energia przesylana jest woda, ktora jak wiadomo dobrym przewodnikiem jest ). Mezczyzni zajmuja sie rybolostwem a kobiety handlem albo dziecmi i domem. Jest tam kilka miejsc, gdzie można zjesc i wypic zimny napoj, ale w glownej czesci wioska zlozona jest z prostych chatek z drewna i setek lodzi.






 Po srodku wioski usypana jest wyspa, na ktorej jest szkola i swiatynia. W szkole podstawowej i gimnazjum ucza sie male, przesliczne dzieciaki, ktore chyba zaakcepowaly fakt, ze zyja na wodzie, i jeżeli ktores przypadkiem znalazlo kiedys na swoim ciele rosnace luski, to potraktowalo to bardzo naturalnie i przeszlo z tym do porzadku dziennego.
W szkole dzieciaki ucza sie także jezyka angielskiego, wiec mielismy okazje zapytac sie ich jak sie nazywaja, jak sie maja i ile maja lat. Ich skrepowanie i trema przed praktycznym uzyciem tego, czego sie uczyly w szkole było slodkie i tak naturalne, ze cala nasza grupa westchnela ciszej lub glosniej ale z takim samym zachwytem.




Miałem takie wrazenie, ze nie zaleznie od kraju radosc dziecinstwa, jeżeli nie jest skazona tragedia typu wojna, glod, choroby, jest taka sama i spontanicznosc oraz chec zabawy jest rzecza dana nam wszystkim w ten sam sposób pod kazda szerokoscia i dlugoscia geograficzna. Podobne gry i zabawy, podobna chec biegania z innym dzieciakami, taka sama radosc z wygranej i identyczny zal, kiedy jest sie pokonanym.
Wynika z tego, ze dopóki jestemy dziecmi dopoty jestesmy identyczni. Potem tworzy sie Wieza Babel, zaczynamy sie nie rozumiec i rozchodzimy sie w inne strony, tworzymy partie i stronnictwa, a finalne wymyslamy wojny, żeby sie bogacic. A przeciez to jest takie proste.




Proste jest tez zycie ludzi mieszkajacych w plywajacej wiosce. Choc nie sa prymitywni, jak mogloby sie wydawac. Dotarlo do nich wszystko to, co jest dostepne dla calej ludnosci Kambodzy. Telefonie zalatwiaja komorki, telewizorow nie widzialem, ale zakladam kilka we wiosce znalazlo by sie bez problemu, prad maja z agregatow, lodzie maja z silnikiem diesla, choc takie zwykle na wioselka tez nie sa rzadkoscia, ubieraja sie jak cala reszta spoleczenstwa, tylko musza potrafic plywac jeżeli lubia po nocy krecic sie po wiosce.

Opuscilismy to niezwykle miejsce z poczuciem, ze Kambodza pozostawi w nas niezatarte wrazenie oryginalnosci.
Jutro dluga podroz na poludnie Tajlandii przez Bangkok. Tak około 1,5 dnia.

Wyladujemy na wyspie Ko phi phi  - mapa jest tu