sobota, 21 listopada 2009

Wschod slonca nad Angkor i plywajaca wioska

21.11.2009
Wschod slonca nad Angkor Wat nie jest tak cudowny jak woda z Lichenia ale napewno przyciaga wiecej osob żeby go doswiadczyc. Setki, jeżeli nie tysiace aparatow ustawionych w strone trzech wiez swiatyni wyczekujace na moment, kiedy slonce uniesie swoje oblicze ponad i zaswieci drogocennymi promieniami w ich obiektywy. I tysiace fleszy mrugajacych w tym momencie, jakby to mialo dac jakis efekt. Przyjmujac, ze flesze aparatow kompaktowych maja zasieg nawet 10 metrow, moc kilkudziesieciu lumenow, swiatynia była około 500 metrow od nas, a slonce 150 milionow kilometrow od Ziemi to ewentualnym obiektem, jaki można by oswietlic tym blyskiem była glowa innego turysty, ktory z radoscia stal przed i zaslaniajac wszystko oswietlal fleszem glowe turysty przed soba. O ile zachod slonca był mocno kiczowaty to wschod moglby być przezyciem gdyby cala wiara nie zerwala sie o 4:30 i nie przyjechala w to miejsce oczekujac nie wiadomo czego. Wschod slonca w takim miejscu powinien być intymny, wewnetrzny i cichy. Ten nie był.
Kiedy mieszkali tam mnisi pewnie mialo sens wyjscie na glowny plac przed swiatynia i czekanie w ciszy i skupieniu na narodziny dnia, bez aparatu, bez niezdrowych emocji. Po prostu celebracja wschodu slonca jako uwielbienie doczesnego zycia.
Teraz wyglada to zupelnie inaczej.
Poza wszystkim o tej porze roku slonce nie wstaje dokladnie nad swiatynia, tylko daleko po prawej i nie ma mozliwosci ustawienia sie tak, żeby zrobic zdjecie tarczy slonca przeslonietej w czesci wiezami swiatyni. Podobno około lutego jest duzo lepiej. O 6:30 przedstawienie sie konczy, Japonczycy zabieraja swoje aparaty i kamery cyfrowe ( w stosunku 3:1 na korzysc kamer i aparatow) i wracaja wyspac sie do swoich hoteli.

My poszlismy obejrzec sama swiatynie i z racji tego, ze to jest najwieksza budowla w tym kompleksie zdecydowalismy sie poswiecic jej najwiecej czasu. Przybycie tam około 7 rano ma dwie zalety. Po pierwsze jest bardzo malo zwiedzajacych, a takiego typu obiekty duzo ladniej sie prezentuja gdy wokół jest cicho i nikt nie robi sobie zdjec typu " ja i wielki kamien" lub " ja i widok na horyzont, z tym ze ja jestem tak samo daleko jak sam widnokrag" czemu towarzysza przewaznie chichy i smichy oraz beztroska a la amerykanska turystka o wlosach koloru pszenicy. Druga zaleta tak wczesnego przybycia jest temperatura, ktrora wspolgra z turysta a nie przewdziala jego zmaganiom. Nas przywitalo tak około 20 stopni, lekki przewiew oraz poczucie, ze dopiero pozniej zrobi sie bardzo goraco a my wybralismy dobry czas na zwiedzanie. W kamiennych okolicznosciach przyrody doswiadczylismy cieplo zakumulowane poprzedniego dnia i nie wypromieniowane do konca przez noc. Zaraz po wejsciu do ktorej z komnat skora na twarzy wyraznie odczula skok temperatury i kilka stopni, jakby cala ta budowla była wielka podgrzewana podloga nastawiona na 2-3 stopnie wiecej niż otoczenie.




Budowa tego obiektu rozpoczela sie w 11 wieku naszej ery, a caly kopleks na terenie tej prowincji budowany był przez 5 kolejnych krolow i rzeczywiscie widac ilosc wlozonej pracy i rozmach tego przedsiewzieca. To zapiera dech w piersiach do dzis. Pamietajmy tez o tym jakiego typu narzedzia mieli ludzie w XI wieku i ze inzynieria budowlana poczynila pewne postepy do dnia dzisiejszego. Tym bardziej czapki z glow.





Z ta mysla ogladalismy glowna swiatynie Angkor Wat starajac sie chlonac to, co pozostalo w jej murach po starozytnych Kmerach.




Kolejnym punktem wycieczki okazal sie malo ciekawy wodospad i rzeczka oddalona 70 kilometrow od poprzedniej lokalizacji i pewnie lud Kambodzanski ukamienowalby mnie za to stwierdzenie, ale takich wodospadow w Polsce to jest kilkadziesiat. Co prawda tubylcy twierdza, ze z tej rzeki plynie moc, ze wody z tego strumyka obmywaly rytualnie krolow od wiekow, ze inskrypcje na skalach daja mozliwosc czerpania z nieprzebranych dobroci bogow hinduskich, chyba przez to, ze caly czas bierzemy malarone nasza percepcja jest troszke przytepiona i zadnej wyplywajacej mocy nie dostrzeglem. Dostrzeglem za to swoja lekka irytacje, bo jechalismy ponad godzine do tego strumyka myslac, ze będzie sie tam znajdowac wielka swiatynia i rozczarowalismy sie sromotnie. I zmarzlismy, bo jazda tuk-tukiem o tej porze dnia powoduje zawiania w miare chlodnym, już troche gorskim, porannym powietrzem.





Najlepsze jednak dopiero mialo nadjesc i jeżeli chodzi o wzgledy spoleczno-etnograficzne, dla nas było to najmocniejsze uderzenie podczas calego pobytu w Kambodzy. Plywajaca wioska, bo to jest ten punkt wlasnie, to male miasteczko polozone niecala godzine drogi od Siem Reap. Urok i oryginalnosc tego miejsca zachwyca, kaze otworzyc szeroko oczy i powoduje usmiech swiadczacy o tym, ze wreszcie znalazlo sie to, czego szuka podroznik w swoich wyprawach - oryginalnosci i tubylczych zwyczajow. Mimo, ze organizowane sa tam wycieczki i nie jest to miejsce z dziedziny dziewiczo nieodkrytych punktow na mapie, jednak ilosc turystow jest zdecydowanie do zaakceptowania i nie przeszkadza w obserwacji normalnego zycia osob zamieszkujacych wioske.




Około 50 klometrow na wschod o Siem Reap rozciaga sie jezioro, ktore jest zywicielem regionu, dostarczycielem wod do uprawy ryzu w obrebie kilku dobrych kilometrow, jego rozlewiska widac na dlugo zanim dojrzy sie samo jezioro. Około 20 minut podrozy lodzia od ladu, poprzez dlugie kanaly porosniete roslinnoscia krzewiasta oraz drzewami, wplywa sie do prawdziwej wioski, do miejscowosci, ktorej nazwa napisana bylaby na biale tabliczce przy drodze, gdyby moznabylo dojechac tam jakakolwiek droga. To nawet nie jest wyspa.




To sa domki na palach wbitych w dno jeziora. Setki domkow, setki rodzin mieszkajacych na wodzie, poruszajacych sie lodziami, kupujacych jedzenie od plywajacych sklepikow warzywno-owocowych, czerpiacych prad z energii slonecznej lub agregatow pradotworczych ( kabli wysokiego napiecia nie widzialem, chyba ze energia przesylana jest woda, ktora jak wiadomo dobrym przewodnikiem jest ). Mezczyzni zajmuja sie rybolostwem a kobiety handlem albo dziecmi i domem. Jest tam kilka miejsc, gdzie można zjesc i wypic zimny napoj, ale w glownej czesci wioska zlozona jest z prostych chatek z drewna i setek lodzi.






 Po srodku wioski usypana jest wyspa, na ktorej jest szkola i swiatynia. W szkole podstawowej i gimnazjum ucza sie male, przesliczne dzieciaki, ktore chyba zaakcepowaly fakt, ze zyja na wodzie, i jeżeli ktores przypadkiem znalazlo kiedys na swoim ciele rosnace luski, to potraktowalo to bardzo naturalnie i przeszlo z tym do porzadku dziennego.
W szkole dzieciaki ucza sie także jezyka angielskiego, wiec mielismy okazje zapytac sie ich jak sie nazywaja, jak sie maja i ile maja lat. Ich skrepowanie i trema przed praktycznym uzyciem tego, czego sie uczyly w szkole było slodkie i tak naturalne, ze cala nasza grupa westchnela ciszej lub glosniej ale z takim samym zachwytem.




Miałem takie wrazenie, ze nie zaleznie od kraju radosc dziecinstwa, jeżeli nie jest skazona tragedia typu wojna, glod, choroby, jest taka sama i spontanicznosc oraz chec zabawy jest rzecza dana nam wszystkim w ten sam sposób pod kazda szerokoscia i dlugoscia geograficzna. Podobne gry i zabawy, podobna chec biegania z innym dzieciakami, taka sama radosc z wygranej i identyczny zal, kiedy jest sie pokonanym.
Wynika z tego, ze dopóki jestemy dziecmi dopoty jestesmy identyczni. Potem tworzy sie Wieza Babel, zaczynamy sie nie rozumiec i rozchodzimy sie w inne strony, tworzymy partie i stronnictwa, a finalne wymyslamy wojny, żeby sie bogacic. A przeciez to jest takie proste.




Proste jest tez zycie ludzi mieszkajacych w plywajacej wiosce. Choc nie sa prymitywni, jak mogloby sie wydawac. Dotarlo do nich wszystko to, co jest dostepne dla calej ludnosci Kambodzy. Telefonie zalatwiaja komorki, telewizorow nie widzialem, ale zakladam kilka we wiosce znalazlo by sie bez problemu, prad maja z agregatow, lodzie maja z silnikiem diesla, choc takie zwykle na wioselka tez nie sa rzadkoscia, ubieraja sie jak cala reszta spoleczenstwa, tylko musza potrafic plywac jeżeli lubia po nocy krecic sie po wiosce.

Opuscilismy to niezwykle miejsce z poczuciem, ze Kambodza pozostawi w nas niezatarte wrazenie oryginalnosci.
Jutro dluga podroz na poludnie Tajlandii przez Bangkok. Tak około 1,5 dnia.

Wyladujemy na wyspie Ko phi phi  - mapa jest tu

piątek, 20 listopada 2009

Siem Reap i Angkor Wat

20.11.2009
Na kazdym wyjezdzie jest taka sytuacja, ze ktos musi zaczac pierwszy. Na poprzednim wyjezdzie zaczalem Ja, Michal Laquenta Porfavor i jedna z moich ulubionych szwagierek - Merka. Takie swojskie trio rozpisane na trzy waltornie. I to już drugiego dnia po przybyciu do Meksyku.
Tym razem problemy zoladkowe przywarly do mnie wlasnie w 10 dniu podrozy i mialy co prawda przebieg lagodny ( nie przyrywaly snu) co nie zmienilo faktu, ze troche dzien popsuly.
Ale wszystko od poczatku.

Wczoraj skonczylismy snuc opowiesc na momencie, kiedy zapowiadalo sie wesole przekraczanie granicy z Kambodza, co okazalo sie dosc czasochlonne przez jedna rzecz o ktorej wiedzielismy i ktora doswiadczylismy podczas podrozy do Siem Reap. Pisza o tym wszystkie przewodniki i na wiekszosci blogow o tym stoi, ze podroz z Bangkoku do Siem Reap jest strasznie dluga pomimo odleglosci, ktora nie powinna nastreczac tyle klopotu. Nie chodzi jednak o odleglosc tylko o czas przybycia, ktory zawsze wypada po zmroku, nie zaleznie kiedy pora ta wypada. Jest to zagranie taktyczne, bo podroznicy wysadzeni na przedmiesciach w ciemnosciach staja sie latwiejszym lupem dla naganiaczy, tuktukowcow i innego gatunku, a przewaznie autobus zawozi biedakow do jednego z motelikow, ktore za 5-7$ dadza pokoj, do centrum jest kawalek drogi, trzeba wziac riksze i biznes sie kreci. Z tego tez powodu podrzucono nas do moteliku gdzies 15 minut piechota od miasta, wysadzono po zmroku (zeby nie dotrzec za szybko o 17:00 zatrzymalismy sie na 45 minutowy posilek przed miastem). No podlosc ludzka nie zna granic!. Ale my, jak zawodowi kombinatorzy ze spotkanymi przypadkiem dziewczynami z Polski na granicy Tajsko-Kambodzanskiej ( Magda i Sylwia - pracuja z Beti w jednej firmie - co za zbieg okolicznosci) oraz 3 osobami narodowosci hiszpanskiej, niemieckiej i francuskiej zalozylismy plecaki na ramiona i rzucajac w oczy jawnym oszukancom, ze nas sie tak latwo zrobic nie da, ruszylismy do miasta piechota.
Okazalo sie, ze to w miare blisko i ze uda nam sie dotrzec tam o wlasnych silach. Po 15 minutach byliśmy na miejscu, miasto otworzylo dla nas swoje centrum jak ojciec wita syna marnotrawnego powracajacego z dlugiej tulaczki, znalezlismy szybko hotelik za 7$ za pokoj i wyszlismy napelnic zoladki czyms lokalnym i o smaku i zapachu Kambodzy.

Miasto Siem Reap jest typowym miastem turystycznym, w którym gdyby nie bary i hotele ludzie pewnie zyliby jeszcze w warunkach dzunglowych. Troche przypomina meksykanskie pueblos, gdzie mrugaja neony, slychac gwar i szum ulicy a lokalni krzycza permanentnie "one dollar, one dollar". Bo tu wszystko kosztuje 1$, no prawie wszystko, ale to co najtansze kosztuje wlasnie tyle. Cola, piwo, upominki etc. Jest tu oczywiście waluta lokalna, ale po co jej uzywac, jak po pierwsze zzera ja inflacja a po drugie wszyscy i tak przywoza $ i moglby wystapic problem z kantorami. A tak to można nawet wyplacac z Bankomatu w amerykanskiej walucie. Może to sposób na wprowadzenie Euro do Polski? Tu to dziala bardzo porzadnie.


 


Beti np z tej radosci wsadzila swoje nogi do akwarium z rybkami, ktore kasaly ja delikatnie po stopach

Wieczor spedzilismy w barze, ktory troche przypominal knajpe u Zenona w Mexico City i zjedlismy bardzo sympatyczna wolowine z ryzem o smaku tutejszy ziol. W porownaniu do kuchni Tajskiej ta jest mniej ostra, dluzej sie rzeczy gotuje, ale tak jak u swojego sasiada - podstawa pozostaje ryz i jego pochodne. Chyba wybor, jakiego dokonalem w wymienionej knajpie, a może zachlannosc jaka mnie naszla ( zamowilem dwa dania) odegraly sie na mnie w nocy. Około 3:00 zaczalem grac sobie marsza na wnetrznosciach i ubudzil mnie bol glowy. Wiedzialem, ze to kwestia zoladka ale zdecydowalem nie wstawac do rana, przelezec i może jakos to przewalczyc. Niestety rano nie było lepiej, wiec zjadlwszy tylko sucha bulke z maslem i kawe z mlekiem ruszylismy na podboj Angkor Wat. Bulka oraz obiad z dnia poprzedniego do wieczora staly mi w gardle i przypominaly sie raz po raz cichym odbiciem, jak po nakarmieniu niemowlaka, którego nosi sie na ramieniu az do uzyskania efektu dzwiekowego.

Moje problemy z brzuchem nasilaly sie i slably w zaleznosci od humoru mojego zoladka. Czasem bardzo spokojnie dawal mi wdrapac sie na jakas wielka budowle, żeby zaraz potem z odglosem spuszczanej wody z toalety uderzyc po wewnetrznych sciankach mojego brzucha, jakby to ze jestesmy w swietym dla Kambodzan miejscu zupelnie nie mialo znaczenia.

A miejsce jest absolutnie magiczne i przypomina troche w swojej wielkosci Tikal i Palenquem, ale charakterem odbiega od nich znacznie. Po pierwsze caly kompleks swiatyn Kmerow rozciaga sie w dzungli na odleglosci ponad 70 km. Oczywiście nie jest tak, ze przez 70 kilometrow stoja swiatynie, ale pierwsze kilka km jest upstrzone nimi gosc gesto, a potem rzadziej, ale caly czas pojawiaja sie budowle, ktore dzis moglismy ogladac. Odkryte na poczatku poprzedniego stulecia archeologiczne rewelacje sa do dzis jedna z najwiekszych atrakcji tego regionu. Na nas wywarly ogromne wrazenie, a zwlaszcza na moim zoladku, ktory mruczal sobie sympatycznie przez caly czas pobytu na miejscu. Porosniete wielkimi drzewami, fantastycznie zachowane kamienne swiatynie z czasow, kiedy na tych ziemiach panowaly plemiona kmerow sa budowlami, do których można wchodzic, zwiedzac, dotykac inksrypcji na scianach i być tak bardzo blisko tego wszystkiego, jak kilkaset lat temu byli ludzie tam mieszkajacy. Ogrom i majestria inzynierii tych miesc przytlaczaja i fascynuja. Zastanawiam sie co czuli archeologowie, kiedy dotarli tam pierwszy raz. Jakiez musialo być ich podniecenie i ekscytacja, kiedy okazalo sie, ze maja przed soba kilka wielkich, swietnie zachowanych swiatyn. Trudno jest to opisac, wiec polecam obejrzenie kilku zdjec, ktore przybliza to co dzis widzielismy.




 
 
 
 
 


Mój zoladek spowodowal, ze musialem wziac leki lagodzace biegunke, leki na zbicie temperatury oraz cos na przywrocenie optymalnego poziomu elektrolitu w srodku. Nadal slysze burze, ale na szczescie jest to już burza przechodzaca, blyskawice ujawniaja sie rzadko i mam nadzieje, ze jutro wstanie piekny, sloneczny dzien.

Mamy zamiar zaczac go od obejrzenia wschodu slonca nad Angkor Wat (dzis ogladalismy zachod gdzies nad jedna ze swiatyn, ale szczerze nie polecamy - przereklamowane i kiczowate, poza tym dziki tlum, ktory wydostaje sie z miejsca ogladania zachodu w tempie zolwia wodnego) i musimy wstac o 4:20 żeby o 5:00 patrzec jak slonce zaczyna powoli oswietlac 8. cud swiata - Angkor Wat

czwartek, 19 listopada 2009

Podroz do Kambodzy

19.11.09
Podrozowanie uczy wielu rzeczy. Uczy poznawania ludzi i otwartosci na ich innosc, uczy cierpliwosci i tolerancji wobec innych a także wobec tego co sie dzieje wokół, pokazuje innosc i uswiadamia, ze swiat sklada sie z patrykularnych wsi, gmin, miasteczek, miast powiatow i panstw, ktore tworzac caly swiat maja na niego gigantyczny wplyw - gdyz same go tworza. Po fizycznym dotknieciu kraju, w którym panuje brod i ubostwo, a jeżeli jeszcze kraj ten ma ponad miliard mieszkancow, informacja w wieczornych wiadomosciach i tym, ze isteja ludzie, którzy zyja za mniej niż dolara dziennie przestaje być tylko informacja. Nabiera ksztaltu i kolorow, bo sami widzielismy takie kraje.
Podroze pokazuje także gigantyczne roznice kulturowe, akby ewolucja wybrala sobie pewne regiony swiata, żeby eksperymentowac na zywych organizmach i w jednych pcha ludzi do elektronicznej przepasci kulturowe a w drugim pozostawia na poziomie przekazywania sobie legend i opowiesci metoda ustna z dziada na ojca, z ojca na syna.

Podroze ucza także rozwagi, bo gdzie sie nie znalezc to turysta jest latwym lupem dla zlodzieja, kombinatora i szubrawcy. Podrozowanie wyksztalca syndrym oczu dodokola glowy, wyrabia pewne nawyki, ktore w pewnym stopniu zapewniaja bezpieczenstwo. W pewnym stopniu, bo wszystkim podrozujacym zdarzylo sie zapewne być nabranym przez sprytnego lokalesa. To jest wliczone w koszt podrozowania.
To sa rzeczy, ktore poza oczywistymi aspektami podrozy ( widoki, jedzenie, muzyka, muzea, historia) staja sie czescia podrozujacego. Zostaja one w czlowieku i poszerzaja jego socjologicznego horyzonty.

Podrozowanie jest funkcja dwoch podstawowych zmiennych, których iloraz jest w zasadzie constans. To czas i pieniadz. Jak ma sie duzo czasu, można wybrac wolniejszy srodek transportu, ktory może nie jest tak wygodny, ale nie pochlania tak wiele srodkow platniczych.

W tych wolniejszych i tanszych srodkach przewaznie spotyka sie podobnych ludzi, usmiechniete opalone twarze, male, brudne plecaki i brak skonkretyzowanego planu w dluzszym okresie. Problemem w tanszych srodkach lokomocji jest spanie, bo przewaznie sa one ciasne, duszne i brudne. Po jakims czasie brud nie jest już wielka przeszkoda, za to ciasnota owszem. Nasze doswiadczenie potwierdza przyslowiowe "żeby tylko mieć gdzie glowe polozyc" bo okazuje sie, ze czlowiek jest w stanie na krotka mete spac w prawie dowolnej pozycji, byle tylko glowa lezala a nie musiala być unoszona przez kark o silach miesni. Jeżeli wezmiemy pod uwage fakt, ze glowa jest bardzo ciezkim elementem naszego ciala, a miesnie, ktore ja dzwigaja pracuja po 14-16 godzin dziennie, wyjasnienie tego zjawiska jest oczywiste.

W autokarze, którym przemieszczalismy sie z Chiang Mai do Bangkoku miesca nie bytlo zbyt wielei każdy musial w jakis sposób znalezc trick, jak zablokowac glowe w nieruchomej pozycji, o co ja oprzec i jak zrobic, żeby ta pozycja trwala jak najdluzej. Oczywiście wsparcie na reku jest rozwiazaniem dobrym, ale na jakas godzine. Potem reka dretwieje i budzimy sie w panice, ze ktos ja nam ukradl. Podobnie jest ze zle ulozonymi nogami. Sprobujcie kiedy po 12 godzinach podrozy ze zle ulozonymi nogami pojsc do toalety - gwarantuje ze pierwsze kilka metrow pokonacie na kolanach.

To wszystko jednak ma swój urok, a wiedza o tym wszyscy ci, którzy lubia petanie sie po dziwnych zakamarkach swiata.


Chiang Mai był za to bardzo urokliwym zakamarkiem. Wyjechalismy z tego miasta troche zalujac, ze arytmetyka czasu i pieniedzy zmusila na do jego opuszczenia, bo spokoj i atmosfera relaksu jakie tam panuja bardzo dobrze nam sie przyjely i udzielily w postaci beztroski i takiej prostej radosci zycia. Jeszcze przed wyjazdem wypozyczylismy skuter, którym dostalismy sie w gory okalajace z jednej strony to sympatyczne miasto.



W gorach znajduje sie bardzo piekna swiatynia buddyjska, ktora co prawda nie rozni sie znacznie swoim przepychem koloru zlotego i iloscia posagow Buddy od innych tego typu swiatyn, ale nie mniej jednak zachwycila nas kolejny raz tym co prezentowala. Czyli zlotem.


 


Po jej obejrzeniu wybralismy sie na dluga przejazdzka wypozyczonym weikulem po miescie i ogladalismy drobne uliczki, placyki, sklepiki i bazary nieskrepowani predkoscia spaceru ani natarczywoscia kierowcow taksowek czy tuk-tukow.



Skuter, czy motor z reszta był najbardziej popularnym ze srodkow transportu w tym miescie co było sluszne a i owszem bo jest tani, szybki, nie stoi w korkach, daje poczucie wolnosci ( taki przedsmak easy ridera) i niesieni ta mysla zakupilismy sobie wlasne kaski skuterowe, jako forpoczta skutera, którego będziemy szukac po powrocie do domu. Polknelismy bakcyla i bardzo dobrze, ze nie ma na niego zadnej szczepionki.






Dzis czeka nas droga do Siem Reap w Kambodzy droga o tyle uciazliwa, ze trzeba będzie dojechac do granicy, przesiasc sie w inny autobus, zaczac brac leki antymalaryczne i znalezc sobie spanie na jutro.
A jutro będziemy zwiedzac Ankhor Wat, bodobno jeden z najpiekniejszych kompleksow swiatynnych w Azji.



wtorek, 17 listopada 2009

Tajniki kuchni tajskiej



17.11.2009
 

Aby poznac kuchnie tajska trzeba zrozumiec samych kucharzy, którzy ja tworza, zrozumiec filozofie powstawania dan i mieć obok siebie arsenal ziol i skladnikow, o ktore czasem nie jest latwo w Polsce. To spojrzenie jest oczywiście mocno subiektywne, bo bazuje tylko na tym, co udalo nam sie podejrzec albo dopytac, ale poniewaz zagadnienie kuchni tajskiej jest tak rozlegle jak sam kraj i generalizowanie byloby mocna niescisloscia, skupimy sie tylko na tym, co było naszym udzialem i co do tej pory udalo nam sie doswiadczyc.




Tajlandia ma bogata kulture kulinarna i roznice regionalne sa widoczne, ale jedno jest dla wszystkich wspolne. Wszycy Tajowie uwazaja sie za wspanialych kucharzy, potrawy maja swój charakter i nie można ich pomylic z żadna inna narodowa kuchnia. Mentalna i fizyczna bliskosc do akwenow wodnych powoduje, ze wlasciwie niezaleznie od regionu można w wiekszosci potraw odnalezc elementy rybne lub owocow morza. Uzywa sie tu miesa roznorakiego, jest w tej kuchni wiecej cukru niż w innych kuchniach i wszystko jest bardzo ostre.
Gdyby nie ostra papryczka, liscie limonki kaffir oraz trawa cytrynowa potrawy z tego regionu nie smakowaly by tak jak smakuja.

Improwizacja w kuchni tajskiej jest jak najbardziej na miejscu.  Trzymanie sie przepisow jest niewymagane, bo najwazniejszy jest efekt - to znaczy danie za kazdym razem troche inne, troche mnie ostre lub bardziej slodkie ale nadal mieszczace sie w przepisie i mogace nosic dana nazwe.




Przewodnik po tajnikach kulinariow tajskich miał na imie Joe. Czy tak nazywal sie naprawde - tego nie wiem, w kazdym razie tak prosil, żeby do niego mowic. Pracowal kiedy w 6 gwiazdkowym hotelu, miał wlasna restauracje i lubil dzielic sie z innym swoimi przmysleniami na temat jedzenia oraz wzorami przepisow, zachecajac do modyfikacji ich już na etapie czytania. 
- Chcesz uzyc kurczaka zamiast ryby? Prosze bardzo. Chcesz dolac wiecej sosu rybnego i nasypac mniej cukru? Zrob to. Sa cztery podstawowe smaki w kuchni tajskiej. Kwasny, slodki, slony i ostry. Ty decydujesz w jakim stopniu te smaki maja sie mieszac i od ciebie zalezy jak wykonczysz potrawe. Patrz, wachaj, smakuj i mysl sercem.To wszystko plus ziola powoduja, ze te dania staja sie przysmakiem zaraz po tym jak je sprobujesz - powiedzial Joe i zamyslil sie na chwile. To było jak esencja kuchni, jak wywar z tego, czego ucza sie studenci szkol kulinarnych przez lata, jak ekstrakt z wiedzy, jaka przekazuja babcie matkomi, a matki corkom podczas godzin praktyk kuchennych. Banalne, a jakze prawdziwe. Jak wszystkie prawdy ludowe.




Tajska kuchnia jest szybka. Nie ma czasu na rozgotowywanie, na dlugie smazenie, na pichcenie i duszenie. Warzywa maja być chrupiace, swieze, maja oddac tylko tyle potrawie, żeby same nie stracily swojego charakteru, żeby nie staly sie wypelniaczem tylko pozostaly drogocenna ingrediencja, ktora wtapia sie w calosc przyrzadzanego dania. Swieze rosliny kabaczkowate, pomidory, rosliny straczkowe, kielki fasoli, cebula, czosnek, kurkuma, papryczki chili i slodka bazylia to glowne skladniki warzywne dan tej kuchni. W polaczeniu z kurczakiem, wolowina, wieprzowina, krewetkami i owocami morza można stworzyc tysiace kombinacji, ktore sa w stanie zachwycic najbardziej wymagajacych.
Do tego przyprawy takie jak wspomniana już trawa cytrynowa, galangal (jeszcze nie znalazlem polskiej nazwy na te przyprawe) i liscie "kaffir lime", których smak przewija sie wlasciwie we wszystkich porcjach tajskiego pozywienia.
Mysle ze wszyscy, którzy chca sie bawic w tajska kuchnie musza zaczac od przyrzadzenia zielonego curry.




Mieso - dowolne. Ryz? Jak najbardziej. Tajlandia jest najwiekszym eksporterem ryzu na swiecie, wiec ta pozycja zobowiazuje.

Zrobienie zielonego curry jest proste. Bardzo proste i szybkie. Najpierw trzeba przygotowac paste, ktora da smak i kolor potrawie.
Do miksera należy wrzucic wszystkie skladniki a potem wlaczyc go na wysokie obroty az do momentu, kiedy masa stanie sie gladka i nie będzie widac pestek z papryczki chili.
Moznaby podac tu przepis na te paste, ale pewnie jest wiele innych tego typu kombinacji w internecie, wiec poprzestane tylko na wspomnieniu, ze pasta jest ostra i intensywnie pachnie. Jeżeli nie mamy ochoty robic jej samemu, można kupic ja w sklepie z produktami orientalnymi. Przy pierwszym razie tak warto zrobic, żeby dodac potrawie autentycznosci, zwlaszcza jeżeli jestesmy na poczatku przygody z ta kuchnia.

Na patelnie wlewamy olej, najlepiej rzepak lub soje i dodajemy zielona paste curry. Smazymy przez chwile na srednio szybkim ogniu. Dodajemy mleko a wlasciwie smietanke kokosowa ( tak pol szklanki). Tu znow warto sie zatrzymac, bo mleko kokosowe to kolejny bardzo wazny skladnik tutejszych potraw. Dodaje sie go do zup, curry, sosow i innych plynnych przysmakow. Nadaje delikatnosci i slodyczy oraz posmaku kokosa, w koncu jest z niego zrobione.
Podgrzewamy i doprowadzamy do wrzenia.

Potem w naszym woku ( bo najlepiej robic to wlasnie w woku) laduje 200 gramow piersi kurczaka pokrojonej w paseczki, kosteczki lub inne ksztalty. Reszta smietanki kokosowej ( tak około 1,5 szklanki) i dajemy tej mieszance tyle czasu, aby kurczas stal sie miekki. Mieszamy od czasu do czasu. Kurczaka jak widac nie smazymy, dajemy mu pochlanac aromat pasty curry oraz mleka kokosowego, za to dodajemy odrobine wywaru drobiowego.
Wsypujemy reszte skladnikow czyli:
- Pokrojone w drobna kosteczke kabaczki roznej masci (200 gr),
- kawalki niezbyt ostrej papryczki chili o kolorze dowolnym ( 150 gr) ,
- liscie Lemonki Kafir (trudno jest to zastapic czyms innym, może liscmy zwyklej cytryny? - inwestygacje trwaja)
- bazylia ( może być nasza polska zwykla bazylia)
- cykier palmowy - 1 lyzka (moze być zwykly lub brazowy)
- sos rybny (dosc slony i troche waniajet brudna przystania nad Baltykiem - można dac sojowy, jak nie ma tamtego )
I już. To wszystko. Papryczki musza być chrupiace, kurczak miekki, ale nie wygotowany, bazylia oddaje czesc smaku oraz zapachu i jedzenie gotowe. Wszystko gotuje sie najwyzej 3 minuty po dodaniu reszty skladnikow i podaje sie na stol z cieplym ryzem jasminowym.




Podczas naszej lekcji robilismy jeszcze wiele innych potraw, kazda z nich miala tego samego ducha. Ducha szybkosci, swiezosci, ducha zapachu i nieporownywalnego smaku. Czy była to zupa, czy Phat Thai wszystko było gotowane natychmiast, ze swiezych skladnikow, a wykonczenie dania nastepowalo już po zdjeciu go z ognia. Podstawa była gotowana, ale nadanie ostatecznego ksztaltu pozostawialismy na koniec, a uzaleznione to było od osobistych preferencji. 4 smaki krzyzowaly sie tutaj w takich proporcjach, w jakich zyczyl sobie tego finalny odbiorca - czyli w tym wypadku ja i Beti.
Za malo slodkie - dodaj cukru. Za slodkie - dodaj kwasnego. Za malo ostre? Wsadz ostra papryczka na 5 sekund. Za malo slone? Dodaj sosu rybnego. Itp., itd...




Poznanie sposobu w jaki Tajowie gotuja pokazalo nam także w jaki sposób mysla o jedzeniu. Ma być ono dla nich przyjemnoscia podniebienia, ma być takie jak lubia, a jego przygotowanie ma być radoscia na granicy artystycznej kreacji, mieszania kolorow i smakow na biezaco. Żadna potrawa nie jest dokladnie taka sama, bo kazda jest tworzona w danej chwili, w danym nastroju i z danych skladnikow. Dokladnie tak samo jak w zyciu. Żaden dzien sie nie powtarza, nie ma dwoch podobnych nocy i dwoch tych samych pocalunkow... Dlatego to wszystko jest takie smaczne i piekne.



poniedziałek, 16 listopada 2009

Traby i ich wlasciciele

16.11.2009
To nie pierwszy raz, kiedy spotkalismy sie ze sloniami, ale pierwszy raz kiedy to spotkanie było naprawde bliskie i rzeczywiscie możemy powiedziec, ze poznalismy te zwierzeta troche bardziej. Wielkie, ciezkie i powolne w srodku dosc radosne, zmyslne i inteligentne, przywitaly nas w miesjcu, gdzie zaczyna sie las przechodzacy w dzungle, ktora ciagnie sie az do Laosu. W lasach tych zyje jeszcze podobno około 200 tych zwierzat na wolnosci, ale te ktore mielismy okazje ogladac były hodowane na farmie sloniowej i wygladaly raczej na zadowolone. Dziennie karmione około 300 kg jedzenia w postaci owocow i porastajacej okolice roslinnosci, 3 tonowi potomkowie mamutow sprawialy wrazenie zadowolonych i usmiechnietych, choc pewnie "usmiech" dopowiedzielismy sobie sami, jakoze z twarzy slonia ciezko jest cokolwiek wyczytac, przynajmniej na naszym poziomie ich znajomosci.



Można natomiast nauczyc sie wydawac im komendy, ktore rozumieja i stosuja sie do nich z dosc duza doza posluszenstwa. Te ktore mielismy okazje podziwiac umialy oczywscie podawac lape (znaczy podnosci noge, żeby na nie wejsc) krecic sie wokolo w prawo i lewo, isc do przodu, tylu oraz zatrzymac sie na haslo. Wiec jazda na nich nie była zbyt trudnam tylko kwestia przyzwyczajenia,ze trzeba trzymac nogi za ich uszamii ze należy siedziec bardzo blisko glowy na ich karku.




Wedrowka sloniem jest spokojna, powolna i po ustaleniu rytmu bujania sie wraz z jego glowa staje sie relaksem i przyjemnoscia. Zanim jednak okielznalismy te narowiste bestie nakarmilismy je dosc duza iloscia bananow kupionych uprzedniona targu po drodze do wioski, gdzie stacjonowaly. Wpychanie calych kisci bananowdo ust wielkiego zwierzecia na poczatku wydawalo sie niebezpieczne, ale potem okazalo sie, ze w interesie slonia jest nie zrobic nam krzywdy bo wtedy skonczy sie zrodelko smakolyku, wiec te grzecznie podnosily traby do gory, otwieraly paszcze i delikatnie zabieraly owoce z naszych rak,



Oczywiście można było podac sloniowi banana w trabe, ktora szybko zawijala sie i wrzucala przekaske do czelusci sloniowego jamochlonu, slyszec sie dalo szybkie mlasniecie i pokarm ginal w trzewiach potwora.





Cale najedzone były już przekonane do nas i wiedzaly, ze krzywdy im nie zrobimy, a wrecz przeciwnie, daly posadzic nas na sobie i moglismy pojechac w gore po dzunglowej drozynce. Przedtem sami sie nakarmilismy warzywami i owocam i czulismy te sama blogosc co trebacze wiec smialo moglismy ruszac w podroz. Wchodzenie na slonia polega na kopnieciu o w kostke, i powiedzeniu magicznego slowa oznaczajecego 'podnies noge' poczym zlapac należy slonia zadol ucha, u nasady, wdrapac sie na noge, zlapac gore ucha i wspiac sie na grzbiet. Slon ogolnie wykazuje wole wspolpracy, chyba dlatego, ze wie, is potem otrzyma banana, a wlasciwie 10 kilo tych przysmakow.



 

 

Jazda, jak już mowilem powolna i spokojna, przerywana jest od czasu do czasu na skubniecie jakiejs wiekszej trawy traba oraz na zrzucenie cennego towaru drugim koncem przewodu pokarmowego. Pisze cennego, gdyz sprytni Tajowie wykorzystuja sloniowe ekskrementy do produkcji papieru. Tak a nie inaczej. Zbieraja to, co zostawi zwierzatko na drodze, rozwadniaja to, biela, barwia, tluka, odcedzaja i susza tak, ze powstaje z tego bardzo przyzwoity kawalek czerpanego papieru, ktory potem wykorzystuja do wykonywania papeterii, albumow ze zdjeciami, ramek do zdjec bliskich i pudelek na cenne bibeloty.



Gdyby czlowiek nie wiedzial, nigdy by sie nie domyslil. W tym duchu mój slon zatrzymal sie na kilka chwil, a Beti ktora wyprzedzila mnie wlasnie z usmiechem na twarzy powiedziala
- No dawaj, jedz bo Cie wyprzedze. Czemu stoicie?
- Slon mi nawalil - odpowiedzialem z powaga.

Karmienie i jezdzenie na sloniach jest czynnosca, ktora zbliza, ale mycie sloni i taplanie sie z nimi w rzece to dopiero radocha.



Zjechalismy do wody rzeczce, ktora wila sie przez pieknie namalowane przez nature regiony polozone w niezbyt glebokiej dolinie okraszonej roslinnoscia bliska dzungli, a nastepnie puscilismy nasze slonie wolno, żeby mogly wejsc do wodu i zazyc kapieli. Ochoczo weszly po kolana i zaczely klasc sie w wodzie tak, żeby cale cialo pogrozylo sie w dajacej chlod cieczy.



Jak male dzieci zanurzaly traby nabierajac wody i wypuszczajac ja do gory. Przez chwile pomyslalem, ze podplynelo do nas stado wielorybow. To jednak nadal były slonie i zachecaly nas do wyszczotkowania ich poteznie, bo lezac na boku lypaly jednym lub drugim okiem na nas i przysiaglbym, ze zauwazylem w nich dreszcze ekscytacji kiedy w naszych dloniach pojawily sie szczotki ryzowe. Dreszcz to może nie był, bo przy takiej masie widac byloby kregi na wodzie, ale jestem przekonany, ze ucieszyly sie wszystkie kiedy podeszlismy do nich uzbrojeni w ekwipunek do ablucji wielkiego formatu. Szczotkowani trwalo i trwalo i pewnie w z wlasnej woli żaden ze sloni nie chcialby by tego zakonczyc. My jednak musielismy powoli jechac do domu, wiec na koniec slonie urzadzily nam prawdziwy prysznic nabierajac wody w ich dlugie nosy i zlosliwie polewajac nas pod cisnieniem.



To rzeczywiscie dosc inteligentne bestie, skoro potrafily podniesc swój organ wechowy nad nasze glowy i wlasnie tam, a nie gdzies indziej nacisnac spluczke.



Zabawy przy tym było co niemiara, ze az trudno było sie pozegnac z tymi przemilymi tromboidalnymi stworzeniami. My wsiedlismy w autobus, one powedrowaly do lasu na 150 kilo drobnej przekaski, ktora finalnie, jeżeli będziecie chcieli, możecie wreczyc w przerobionej postaci nieswiadomym znajomym w formie albumu do wklejania zdjec. Nie zapomnijcie jednek w ramach zagadki, na pierwszej stronie wkleic ilustracji losowo wybranego zada wraz z uroczo zwisajacym ogonem jakiegos sympatycznego sloniatka.