niedziela, 15 listopada 2009

Chiang Mai i okolice


15.11.2009

Tu jest rzeczywiscie chlodniej. Nie ma tej mokrej siatki na twarzy, ktora sie osadza przy kazdym najmniejszym bezruchu, o ruchu nie mowiac. Przyjechalismy autobusem nocnej linii VIP i z VIP tego autobusu pozostalo już tylko wspomnienie. Mozei owszem, stal kiedys obok takiego pojazdu, ale było to dawno. Bardzo dawno.
- you write your names and passports - powiedziala drobna Tajka wreczajac nam liste obecnosci na pokladzie autokaru i bezceremonialnie podala wypelniona liste dalej. Zadnego "Witamy na pokladzie Panie... Pelka i Pani Kucejko Pelka, milo mi Panstwa widziec w naszym autokarze, będę Panstwa przewodniczka i mentorem duchowym az do samego Chiang Mai" w koncu to miał być VIP bus. Po jej odejsciu ucieszylismy sie, ze autokar jest w polowie pusty, wiec każdy z uczestnikow miał swój dwa siedzenia i mogl sie rozlozyc. Ja zaczalem sie rozkladac w sensie doslownym, bo po nie skorzystaniu z prysznica przed wyjazdem moje cialo zaczelo wydzielac feromony, ktore z Yardleyem wspolnego wiele nie mialy. Opatulilem sie szczelnie kocem i obiecalem nie wychodzic z wlasnego sosu az do porannego przyjazdu na miejsce.
O 6:00 byliśmy na jakiejs stacji benzynowej w Chiang Mai i nie wiem czy to restrykcje co do tonazu czy poczucie humoru sprawilo, ze nie podwieziono nas do centrum miasta, tylko zostawino na przedmiesciach. Moja podejrzliwosc kaze przypuszczac ze to zmowa z lokalnymi taksowkarzami, którzy gremialnie zjechali sie na te stacje, niby to zatankowac, niby czipsy kupic a tak poza tym, to chetnie wszystkich podwioza do centrum. Jak ja nie lubie takich sytuacji, ale alternatyw nie widzielismy wiekszych, per pedes dawac nam sie nie usmiechalo, wiec zlapalismy jednego porannego, niedzielnego taksowkarza i zapowiedzielismy mu, ze jestesmy starzy bywalcy, wiemy ile kosztuje kurs i żeby nas wiozl do centrum.
- Na jaka ulice- zapytal podstepnie zapewne, bo widzialem ten jego falszywy usmiech.
- Na glowna - odpowiedzielismy, liczac ze nie pociagnie tematu. Nie pociagnal. Zawiozl nas przez budzace sie miasteczko ( miasteczko, bo w porownaniu z Bangkokiem to rzeczywiscie niewielkia miescina- jakies 174 000 mieszkancow, turysto wielu, ale nie tak rzucajacych sie w oczy jak w stolicy, może dlatego, ze poprostu nie chca sie rzucac. Jadac przez poranne, zaspane i sklejone jeszcze wspomnieniem blogiego wypoczynku drogi miasta odnosilem wrazenie, ze jest tu wolniej, ciszej, spokojniej i co już zostalo wspomniane - chlodniej. Jest cieplo a nawet goraca, ale to jest przyjemne goraco, goraco, ktore niesie ze soba także tlen a nie tylko pare wodna o zapachu smazonej wolowiny polaczonym z wonia ryby w glebokim tluszczu. Tu powietrze plynie spokojnie niesioine pradami, przyznac trzeba, rozkrecajacego sie w miare dnia slonca i przygrzewajacego na miare swoich zwrotnikowych mozliwosci.
Dzien sie rozpoczynal i miał sie on okazac, jak dotychczas, najbardziej urozmaiconym pod wzgledem kulinarnym dniem na tej wycieczce, choc chcielismy mu przyznac miano jednego z najbardziej kulinarnych dni w ogole. Ale z takimi podsumowaniami musimy poczekac do konca wyjazdu. Rozpoczelismy kawa z mlekiem i bulkamiz ananasem, jablkiem i cykrem kawowym w dopiero co otwartej kawiarni. Wlasciciele pieka sami swoje wyroby, wiec wszystko byle swieze i delikatnie chrupalopod zebami. Sloneczko już powoli osiagalo pelnie mocy przerobowych, wiec ruszylismy na miastu oprzednio okutawszy sie w czapki i okulary sloneczne. Udalo nam sie powedrowac tak do godziny 13:30 i dalismy za wygrana. 





Zobaczylismy 4 z kolei swiatynie wielkiego Buddy i wrocilsmy czym predzej do naszego hoteliku, gdzie można byle sie skryc przed skwarem lejacym sie z nieba. 








Po drodze zapragnelismy kontynuowac przezyc organoleptycznym na podstawie kuchni lokalnej i wdepnelismy do dosc skromnie ale czysto wygladajacej restauracji przydomoej o nazwie, ktorej nie umiem przytoczyc i zamowilsmy salatke z mango i wieprzowine w gestym sosie ze smazonymi kluskami sojowymi. W menu wygladalo to ladnie, ale bez przesady. Tajowie maja bardzo dziwne podejscie do smakow. Wielokrotnie zdarzylo mi sie już dostac cos, co w moim wyobrazeniu powinno być slone, a jest slodkiei odwrotnie. Jednak przy salatce z mango wszelkie niepewnosci zniknelym, ba, nawet sie nie pojawily kiedy ja zamawialismy. Jednak zapach suszonej ryby bijacy od salatki zdecydowanieu utwierdzil nas w przekonaniu, ze nie wiemy jeszcze nico tajskiej kuchni. Wieprzowina była znosna, ale nie tego oczekiwalem odkucharek ktore żeby zjadly na przygotowywaniu wysmienitych potraw tego rodzaju, wiec dlubnawszu troche makaronu zaplacilismy i poszlismy szukac jedzenie blizej.


Czasem to co najlepsze jest tak blisko, a tak nie chcemy uwierzyc, ze szczescie jest za rogiem... Mala knajpka obok nasazego hotelu, dwie panie za lada, zamowienie obejmowalo Curry z bambusem i Sticky Rice oraz zupe z mlekiem kokosowym i krewetkami. Panie szybciutko, ale nie z przygotowanych, na wpol ugotowanych polproduktow, tylko ze swiezych ingrediencji uwarzyly potrawy, podaly do stolu i odeszly jakby nigdy nic. Jakby to co podaly było zwyklym zamowienie, a one nie wiedzialy, jak będzie nasza reakcja. Zanurzylem sie w jedna i druga potrawe ( w zupe może mniej, bo była zamowienie m Beti) i splynela na mnie radosc smakosza, ktory otrzymal dar w postaci wykasowania wszelkich smakow z kory mozgowej i mozliwosc poznawania wszystkiego jeszcze raz. Zaczalem rozbierac zlozony ksztalt na czynniki pierwsze i znow odczuwalna trawa cytrynowa z liscmi, których nazwy jeszcze nie poznalem ( ale pracuje nad tym)  i mleko kokosowe sprawily, zamilklem na sekund pare, dopuscilem przez nos troche tlenu, żeby nasycic kubeczki smakowe pelnia aromatu i przelknalem porcje tak powoli, ze kiedy docierala do zoladka była praktycznie zimna. Potrawa ostra, ale nie tyle żeby pochowac tak wazne  tej kuchni smaki, o których wspominalem. Delektujac sie powoli caloscia uczty myslelissmy już powoli o tym, co będzie dzialo sie wieczorem, gdyz w niedziele od 16:00 do 24:00 na ulicy niedaleko naszego hoteliku ma miejsce targ uliczny, ktory gromadzie sprzedawcow z roznych okolic i o bardzo roznych branzach. Od mydla do powidla, od jedzenia do ubrania i chyba tylko wielbladow nie sprzedaja. Po krotkiej drzemce, jaka ucielismy sobie po obiedzie ( swoja droga to ciekawe, ze drzemke sie ucina, jakby była per definicium za dluga i z gruntu zla - podobnie jak mowi sie, ze ucina sie rozmowe - a nasza drzemka była bardzo dobra i możemy o tym zaswiadczyc na pismie) wyszlismy na ten ciagnacy sie przez pare ladnych kilometrow targ i chlonelismy atmosfere troche nastawiona na turystow, bo rzeczywiscie było ich widac bardzo wielu, ale mimo wszystko na tyle autentyczna, ze dalismy sie w nia wciagnac. 





Szczegolnie dalismy sie wciagnac w punkty przystankowe w postaci zakamarkow, ktore przemienily sie na ten czas w wielkie polowe restauracje. Było tam wszystko. Smazone kurze lapki, banany w ciescie, warzywa o ksztaltach o którym nawet nie snilem, sushi, kielbasy z rozna, ryz, makaron, slodkosci o zawartosci cukru powyzej 100%, salatki, orzeszki i wlasciwie wszystko, na co czlowiek miał ochote. 





Wejscie do jednego z takich zakatkow konczylo sie tym, ze kupowalismy roznych rzeczy po trochu, zjadalismy i szlismy dalej z postanowieniem, ze już raczej nie będziemy wiecej nic kupowac do jedzenia, majac te pewnosc, ze czego jak czego ale tego postanowienia napewno nie dotrzymamy. No i mielismy racje. Każdy nastepny z przystankow owocowal drobnym zamowieniem na sprobowanie, a to soku z wyciskanej mandarynki ( już o niej pisalem, podtrzymuje to co rzeklem) albo shake z owocowi lodu, a to sushi po 5 bathow za sztuke ( tak około 40 gr, ) a to krewetek dlugosci polowy banana smazonych w chrupiacej panierce. Nie wszystko dalo sie sprobowac bo ani czasu ani zoladka by nie wystarczylo. 





Przeslismy jeszcze raz po calym rynku patrzac na mase swiecidelek, obrazkow, ciuchow wszelakiej masci, masci wszelakiego pochodzenia, bibelotow i drobiazgow, ktore można ale nie zawsze jest to prawdziwe, identyfikowac z Tajlandia. Na koniec podarowalismy sobie masaze - Beti masaz stop a ja masaz calego ciala po których wyszlismy lekko obolali, bo okazalo sie, ze mimo wakacji jeszcze trzyma nas stres w miesniach, organizm jeszcze potrzebuje chwili pracy nad nim, żeby dojsc do rownowagi, ale mamy w perspektywie jeszcze tyle czasu, ze powinno nam sie to udac.




Jutro jedziemy na farme sloni a pojutrze na szkole gotowania. I to może sie okazac najbardziej kulinarny dzien naszej wycieczki.

4 komentarze:

  1. Pozdrawiamy,czytamy,dziękujemy,że możemy podróżować razem z Wami,brakuje Waszych wspólnych zdjęć...Nie wiem czy dotarla wiadomość,że w Tajlandii jest też Michał Ch. z żoną.Czy niedziela jest dla tubylców innym dniem? rodzinka

    OdpowiedzUsuń
  2. Głodny jestem. Zjadłbym takiego banana z sushi o smaku krewetki, czy tam inna wołowinę z trzciny cukrowej. Ale ja Wam to mówię - zatęsknicie jeszcze za mielonym z buraczkami! O!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej Misie!!!;-)
    Ale bajecznie tam u Was!!! Zgłębiajcie tajniki kuchni tajlandzkiej, doczekać się nie mogę degustacji kiedy będziecie z powrotem;)
    A w ogóle to mi się śniło, że Wronka jest tam z Wami...
    To buziaki gorące;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziekujemy za wszystkie komentarze. Widzielismy sie z Michalem i Eliza w bangkoku. Niedziela jest tu rzeczywiscie innym dniem - sprzedaje sie wiecej bo jest duzo targow. Co do jedzenia - obiecujemy, ze jak wrocimy to sie podzielimy naszymi doswiadczeniami kulinarnymi. Dopingujecie nas do pisania tego bloga, wiec nie przestawajcie go czytac : ) Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń